środa, 12 listopada 2014

Obchody 11 listopada

M: 11 listopada to dość istotna data w kalendarzu. Rozrzut w pomysłach na uczczenie tego święta jest dość spory. Mniej więcej w tym samym czasie kiedy dziesiątki tysięcy frustratów demolowało Warszawę walcząc z wyimaginowanym wrogiem my walczyliśmy ze sobą samymi w Rudniku. Tam właśnie znajduje się Diabli Kamień czyli długi mur skalny z piaskowca usiany baldami o przeróżnej wycenie. Kupa zabawy na trzydziestu liniach i dwóch trawersach. 
Dojechaliśmy na miejsce w trzy osobowym składzie zgarniając po drodze Piotrka. Na samą skałę spod domu mamy jakieś siedemdziesiąt kilometrów co czyni z niej najbliższy oficjalny piaskowcowy rejon boulderowy. Trochę pobłądziliśmy na miejscu ale i tak o dziesiątej udało nam się wyjść z samochodu. Jeszcze tylko piętnastominutowy spacer pod górę i jesteśmy na miejscu. Nawet nie trzeba się rozgrzewać bo spacerek z crashem, wałówką i resztą szpeju robi swoje :) Zabawa start!

 Asia gładko wchodzi Ryse 3A, Piotrek czujnie spotuje.

 I jeszcze raz Asia tym razem po sforsowaniu Fobii 5B

Skała od której zaczęliśmy znajduje się mniej więcej w środkowej części muru. Jest wysoka przez co daje po głowie. Uczy czujności nawet na prostych liniach. Tutaj nikt nie chce się poślizgnąć a crash z góry wygląda jak mały zielony kwadracik. Na szybko odhaczyliśmy Rysę 3A, Fobię i Talibka za 5B i już wiedzieliśmy o co tu chodzi. Baldy lekko połogie ale wysokie i ze słabymi chwytami i jeszcze słabszymi stopniami. Mocno uczące. Nie obciążysz dobrze stopy - spadasz. Myślisz, że możesz nie obciążyć stopy - rozpraszasz się i spadasz zanim spróbujesz. Myślisz, że możesz spaść - nie skupiasz się na obciążaniu stóp i spadasz :) Ciężko o lepszą lekcje wspinaczki. Pełne skupienie i odważne ale precyzyjne ruchy - bez tego nic tu się nie uda.

 Skupienie jest też bardzo wskazane u spotera.

Skakanka 4A idzie na prawo od rysy. Trzeba mocno się kontrolować, żeby odruchowo jej nie złapać co było by równoznaczne ze spaleniem próby.

 Piotrek prezentuje skuteczność tarciowych chwytów na starcie ostatniego balda na kamieniu z rysą Dowodzie Rzeczowym 5C

Przerzucamy crasha pod mniejsze baldy o wdzięcznych nazwach X, Y i Z. Miało być prosto i szybko. Skała w tym miejscu ma może z trzy metry wysokości. A jest ciężko fest. Wszystkie chwyty obłe, stopni nie ma. Można jedynie zacierać gumę buta o piaskowiec w nadziei, że nie puści. Mocno zaniżone wyceny w tej części skały kosztowały nas wiele prób, siły i cenniejszego od złota naskórka, który zdzierał się z każdą nieudaną próbą. Pumeks to przy tym aksamit!
Przenosimy się coraz bardziej w prawo. Gdzie udaje mi się zrobić Tuza 6A+ o bardzo ciężkim jak na tą wycenę starcie z niskiego podchwytu w wysoki odciąg w plecy. Prawdziwa siłownia. Dobrze, że szybo poszło bo na trzecią czy czwartą próbę nie miałbym już siły. Udało się też wkosić Wina 6A, gdzie niby cały czas było czego się złapać ale stać nie było na czym:) Asia miała tu kilka prób, niestety bez powodzenia a Piotrek ogarnął dodatkowo PiS 6B robiąc tym samym najwyższą cyfrę dnia. 
Ręce już powoli odpadają, dzień się chyli ku końcowi lecimy jeszcze szybko na lewą stronę muru gdzie Piotrek zalicza bardzo nieudaną próbę na Dupie Shakiry 6C, po której mało nie stoczył się ze skarpy i tylko dzięki czujności Asi nie obił się po drodze o spory głaz. Podeszliśmy jeszcze bez większego zaangażowania do Britney 6A. Bald, krótki acz treściwy na starcie. Wszyscy zaliczamy tu sukces, obdzierając palce do końca. Asia co warte odnotowania robi tutaj życiówkę czyli pierwsze 6A. Ja tam jestem dumny na maxa :) Przy okazji wychodzi na jaw jak dużą rolę w tym sporcie odgrywa głowa. Asia przyznała się, że wtargała Britney (i to w pięknym stylu) tylko dlatego, że była przekonana, że robi drogę wycenioną na 5C.

Piter na Britney;) Ogranicznikiem jest tu rysa po lewej i prawej stronie, których dotknięcie pali próbę.

Koniec obchodów 11 listopada. Super dzień w super towarzystwie. Mocno sportowo i na powietrzu. Da się lepiej?





poniedziałek, 10 listopada 2014

Wycieczka do domu

A: Tydzień i dwa dni w Świnoujściu to zdecydowanie zbyt krótko. Jeszcze nie zdążyliśmy się ze wszystkimi przywitać a już trzeba było się żegnać. Jednym słowem: niedosyt. Choć jeśli chodzi o litry wypitej kawy, herbaty i piwka to zdecydowanie nadmiar :) Udało nam się spędzić bardzo miły czas z rodziną i znajomymi, wszystko w pigułce. Zaliczyliśmy dwie wycieczki, pieszą razem z Jagą oraz rowerową.

Trasę wokół jeziora Wolgastsee po niemieckiej stronie znana nam jest bardzo dobrze. Byliśmy tam wiele razy, jednak jesienna aura i tęsknota za Świnoujściem sprawiła, że był to wyjątkowy spacer - przynajmniej dla mnie. Cisza, spokój, piękna jesień i nasza trójka, czego chcieć więcej?

M: Z mojej perspektywy te kilometry wydeptane w około Wolgastsee i przepedałowane brzegiem morza były taką miłą odskocznią od maratonu odwiedzin, który zafundowaliśmy sobie w Świnoujściu. Przejście w około jeziorka to nie jakiś syty trekking górskim szlakiem a raczej spacer, którym mógłby się szczycić emeryt. I to tylko w wypadku gdyby miał jedną nogę albo przynajmniej lumbago. Ale chyba właśnie jego wątpliwa długość (jakieś 12 km), nieśpieszne tempo (prawie trzy godziny) i fakt, że było płasko sprawiało, że był dla nas wyjątkowy. Jesienne klimaty dopełniały atmosferę wszechobecnej sielanki. Tyle o Wolgastsee zdjęcia i tak mówią więcej... 

Skakanie

Lizanie nosa

 Przytulaki!
 
Skupmy się na rowerach bo tu przyszła mi taka myśl na szybko. W tytule bloga wymienione są następujące aktywności rower, wspinka, snowboard. Jako, że blog powstał jakoś w wakacje to ciężko oczekiwać wpisów snowbordowych ale rower? Rower powinien być! I tu na twarzy pojawia się lekki rumieniec zawstydzenia. Przyznaję, że wyprowadzka w góry i przygarnięcie pod dach czworonoga nie sprzyja jeździe na rowerze ale, żeby przez tyle miesięcy nic a nic? Może właśnie po to był ten wyjazd do Świnoujścia, żeby przejechać się na rowerach? Ja szczerze mówiąc myślałem już o tym przed wyjazdem. Sama wycieczka dla nas czyli ludzi jeżdżących na szosach, ostrych kołach i singlach była mocno niekonwencjonalna. Pożyczone rowery trekkingowe prowokowały, żeby spróbować szlaków zakazanych dla rowerów z oponami poniżej 25 mm szerokości. Cała wycieczka to niecałe 60 km ale trasa jaką sobie na bieżąco podczas jazdy obieraliśmy może maksymalnie w połowie prowadziła nas asfaltem. Górki, kamienie, szutry, tony liści. Coś pięknego. Z założenia mieliśmy jechać środkiem wyspy ale wyszło jak wyszło i wylądowaliśmy na ścieżce prowadzącej wzdłuż wybrzeża aż do wioski Koserow gdzie zrobiliśmy sobie mały popas, spiliśmy herbatę na opustoszałej plaży pod klifem i pogapiliśmy się trochę w wodę. Jak się odwiedza morze od święta znowu zaczyna się je zauważać. Duży plus. Fajna ta woda.

 Morze pięknieje

Herbata smakuje

 I znowu te przytulaki ;)

wtorek, 28 października 2014

Niedzielny wypad do Borzęty.

M: Borzęta to ostatnio bardzo trendy miejscówka boulderowa. Wniosek ten wysuwam po ilości artykułów czy przeróżnych filmików i photo story, które pojawiały się ostatnimi czasy w przeróżnych wspinaczkowych mediach. Skąd popularność tego miejsca? Piaskowcowy rejon, przewieszenia, dachy, mantle i bliskość Krakowa. Te cechy i fakt, że miejsce odwiedziło w niedalekiej przeszłości kilka prestiżowych nazwisk powinno wystarczyć. Ok ale skoro to miejsce dla koksów to co ja tam robiłem? Boulderowałem! Miejsce oferuje oprócz przystawek z przedziału 7C i więcej coś dla amatorów a nawet dla początkujących amatorów. Na Starych Skałach znajdziemy kilka na prawdę ciekawych baldów z przedziału 5C-6C, a górne Nowe Skały też nie są zarezerwowane tylko dla wyjadaczy.

 Wyjście na półkę przez mantle na baldzie Dyńka 6A

Dołożenie do topu na Bikini party 6A+

Do Borzęty pojechaliśmy w czwórkę. Mateusz, Piter, Łysy no i ja. Niestety bez Asi, która była w szkole. Mgła i 4 stopnie mobilizują do ruchu. Skała lekko wilgotna ale tarcie dość przyzwoite. Zaczeliśmy od Starych skał gdzie posiedzieliśmy może z godzinę i gdzie udało mi się zrobić Dyńkę 6A, która puściła dopiero w trzeciej próbie. Lekka bańka do wilgotnej półki i wyjście przez mantle. Ciekawy bald ale bardzo krótki. Następnie flashem weszły Bikini Party 6A+ i Tao 6A. Bikini to typowa skradanka po słabych chwytach i z mocno wykręcającym topem a Tao... Hmm Tao to chyba nie było nic ciekawego ani trudnego bo z całego balda pamiętam tylko wejście w podchwyt zaraz po starcie ;) Przenieśliśmy się na Nowe skały gdzie ja i Piter mieliśmy mniej do roboty w przeciwieństwie do Mateusza i Łysego, którzy właśnie kończyli rozgrzewkę. 

 Rekonesans po podejściu na Nową skałę

 Łysy dokłada do topu na Przymagnezjuj Osę 6B+

Na Nowych skałach zaczęliśmy od Dajesz, dajesz parametr 5C. Wycena niby niska ale bardzo ciężko wchodził mi ten bald i nieźle się na nim spompowałem. Udało mi się chyba w piątej czy szóstej próbie i po przerwie na kanapkę. Każdy z chłopaków miał ją już dawno za sobą co mobilizowało mnie do przejścia tym bardziej. Przymagnezjuj Osę 6B+ na prawdę bardzo chciałem zrobić. Raz, że czułem, że jest w moim zasięgu, dwa że wycena 6B+ była by na dzień dzisiejszy moim nowym rekordem. Męczyłem ją ładny kawałek czasu ale oficjalny patent w ogóle mi nie wchodził. Odpuściłem z założeniem, że wrócę do niego po dłuższej przerwie i wtedy musi puścić. Od tego momentu skupiłem się na spotowaniu kolegów, piciu, jedzeniu i niestety marznięciu. 

 Piter na Płomiennym rumieńcu 6C

 Hak piętą i targanie do góry. W końcu puściło. Fajne przejście!

W czasie gdy mocniejsza cześć naszej ekipy walczyła na baldach za 6C+ i 7A odnosząc sukcesy ale i zgarniając porażki a Piter był już bliski skończenia Płomiennego Rumieńca ja powoli przymierzałem się do powrotu na Przymagnezjuj osę. Kiedy chłopaki patentowali coś bliżej parteru i jako spotter stałem się w okolicy nie potrzebny porwałem jednego crash pada i wróciłem na moje 6B+. I co? Mimo, że pierwszą półkę złapałem za bardzo z lewej (tam gdzie jest bardziej okrągła) przez co do stopnia dostałem się prawą a nie lewą nogą to bald wszedł za pierwszym razem. Super uczucie skończyć coś co tak bardzo się chciało. Super, że w pierwszej próbie po przerwie bo tak się spompowałem, że na drugą nie miał bym szans. Koniec wycieczki. Bardzo przyzwoity bilans jakiego nie mogłem się spodziewać na początku. Mimo, że zimny i mglisty to cholernie fajny dzień. Muszę tu wrócić z Asią. Mam nadzieje, że uda się jeszcze przed zimą. 

środa, 22 października 2014

Złota polska jesień w Nielepicach

M:  Zaczęło się od stwierdzenia, że już dawno nie byliśmy w Jurze i trzeba by się wybrać. W planach miałem pokończyć drogi zaczęte w tym sezonie. Z najważniejszych tematów, które wymieniam pewnie trochę w celu zmotywowania samego siebie do skończenia zostały:

-Podchwyt na Skale Zachwytu w Suloszowej - Dość łatwe VI.1 gdzie główna trudność na drodze znajduje się pod pierwszą wpinką.
-Mawerfaker na Wolfgangu w Dolinie Wrzosy - Klasyk rejonu, VI.1 ze startem za VI.2. Kąśliwa rysa i flagowy ruch z "fakera". Drogę mam przepatentowaną na wędce. Jedyne czego zabrakło w poprzedniej próbie to siły na zrobienie jej w ciągu a tym bardziej z dolną asekuracją.
-Szeregowiec Dolot i Żmijowa harfa w Dolinie Brzoskwinki - Drogi za V+ i VI. Dolota przewędkowałem i przed próbą z dołem spadł deszcz a na Żmijowej Harfie trafiłem na gniazdo z wyjątkową kąśliwymi osami.
-Prawa i Lewa Kazalnica na Murze Skwirczyńskiego w Będkowskiej - Drogi za V+ i V-, mocno techniczne i wyślizgane. Ostatnio nie było klimatu na ich skończenie. Wybraliśmy się tam w pogodną niedzielę przez co na miejscu spotkaliśmy dzikie hordy ludzi. Miejsce warte powrotu nie tylko z powodu tych dwóch zaległych dróg ale całej masy do których nie było nam dane się dopchać a wyglądały godnie.

Tyle mocno z grubsza i to tylko w samej Jurze Południowej a nie powymieniałem jeszcze zaległych baldów w Zimnym Dole i zaległości z dalszych zakątków Jury czy w ogóle z innych rejonów. Pewnie wstawiałem się i nie skończyłem jeszcze w jakieś inne drogi ale najwyraźniej nie były warte zapamiętania. Asia też w każdym z tych rejonów ma jeszcze trochę zaległości więc było w czym wybierać.
Skąd pomysł na Nielepice? Miejsce, w którym nigdy nie byliśmy i nigdy o nim nie słyszeliśmy? Miało być pochmurno i deszczowo a nam inny dzień niż poniedziałek nie pasował. Przyparci do muru szukaliśmy sensownego wyjścia. Wykluł się plan Nielepic. Internet pisał, że skały szybko schną co przy tej pogodzie zdawało się być kluczowym argumentem. Drogi krótkie a Asia ostatnio się lekko przyblokowała na dłuższych i potrzebowała jakiegoś bodźca w postaci kilku sukcesów na krótszych drogach. Jak by rejon nam nie pod pasował to do Brzoskwinki gdzie obydwoje mamy porachunki mamy pięć minut samochodem. A jak by była na prawdę brzydka pogoda to zmykamy pod okapy do Zimnego Dołu do którego mieliśmy może z dziesięć kilometrów.

Meteo się myliło a jak bardzo pokazuje zdjęcia, które popełniła Asia zaraz po przyjeździe na miejsce.

Zmiana obuwia przed wejściem w rozgrzewkową drogę Czad V-

 Zapoznanie z drogą Klasyk VI.1. Topo vs rzeczywistość.


Pogoda dopisała, prawdziwa złota polska jesień. Skały dopisały - suche jak wiór i w dodatku, ktoś je zmyślnie postawił na wzgórzu na otwartym terenie z ładnym widokiem na biegające po polu konie. Oglądaliście "domek na prerii"? Sceneria jak w czołówce tylko tam zamiast koni biegał pies. 
Przygodę z Nielepicami rozpoczęliśmy na Dymnioku szarym gdzie zrobiłem Czad V- on sightem i Zadymkę IV flachem. Asi dobytek na tej skale jest identyczny tyle, że zflashowała Czad a OS zaliczyła na Zadymce. Rozgrzewka zaliczona! Na Dymnioku Szarym wstawiałem się jeszcze w Klasyk VI.1 i Rajd Finlandii VI.1+ ale bez większego zacięcia co przełożyło się na zerowy sukces. Plan na dziś nie zakładał katowania jednej czy dwóch dróg tylko zrobienie sporej ilości łatwych dróg i eksploracja rejonu. Mieliśmy już ogólny pogląd o Dymnioku Szarym, czas na Skałę z Krzyżem. 


 Na Skale z Krzyżem stoi krzyż a nie pal tylko jest wielki i go nie widać.

Skała mimo, że w górnej części oszczędnie obita jest świetną skałą treningową dla wspinaczy na naszym poziomie. Drogi po pozytywnych chwytach, stopy często na tarcie, odważne wyjścia ponad wpinki, piony i połogi. W jednym zdaniu wszystko czego potrzeba do ćwiczenia zarówno techniki jak i psychiki. Tutaj zaliczyliśmy kolejne szybkie przejścia. On sight Asi i mój flash na Pętli konopnej IV i mój OS a Asi FS na drodze W Cieniu krzyża V+. Na nieco dłużej zatrzymaliśmy się po prawej stronie skały na drogach No to po Malborku VI+ i Wallenrod VI-. Niestety zaczęło się chmurzyć.

Asia ma "głupawkę" na starcie Wallenroda VI-

Droga No To Po Malborku VI+ wpuściła mnie dopiero w trzeciej próbie. Fajne techniczne wspinanie z odważnym wyjściem z nogi przez bułę na końcu drogi. Na prawdę godna polecenia. Asia w tym czasie walczyła tuż obok na drodze Wallenrod VI-. W pierwszej próbie prawie się udało ale już prawie przy przedostatniej wpinie coś poszło nie tak i zaliczyła ładny lot. Następnym razem da radę bo zabrakło tylko trochę wykończenia. Mi udało się zaliczyć Wallenroda flashem ale było trudno na końcówce. Dość psychodelicznie rzekł bym nawet. Przydał by się przed barierką zdjazdową jeszcze jeden ring. Przyszedł czas na popas. Krakowskie obwarzanki zapijane naprzemiennie wodą i energy drinkiem smakują po zmęczeniu i na świeżym powietrzu wybornie! Sił już brakowało, pogoda się psuła, moi rodzice byli już o trzy godziny drogi od Szczyrku. Te czynniki sprawiły, że nie podeszliśmy już nawet pod Dymnioka Białego, który był w planach a tym bardziej do nieco bardziej oddalonych Groszówki i Złotówki, których w planach nie było ale są blisko. Spadamy do domu i to biegiem. Bilans dobry. Asia cztery drogi z flashem na V+ i odważne próby na VI-, ja sześć dróg z VI+ i flashem na VI- na czele. Dobry dzień. A do listy dróg niedokończonych doszły mi dwie pozycje... I jak tu się z tym wszystkim wyrobić?

piątek, 26 września 2014

Trzy dni w Karpaczu

M: Wyjazd do Karpacza był zaplanowany od dawna za sprawą Pawła, kolegi który zaprosił nas na swój ślub. O ślubie i weselu tu nie będzie bo mocno by to nie trafiało w tematykę bloga, będzie natomiast o trzech dniach po. O trzech dniach w Karpaczu. 

Pierwszy dzień - rekonesans
Drugi dzień - wspinaczka
Trzeci dzień - trekking

Pierwszego dnia postanowiliśmy się nieco oszczędzać. Na kacu droga z dolnego do górnego Karpacza i tak wydawała się wyczynem. A przejście deptakiem w niedzielne popołudnie przypominało przedzieranie się przez promenadę w Świnoujściu. Było dość swojsko. Pizza, kebab, polskie jadło, upominki, gofry, lody i tak jeszcze kilka razy pod rząd. Cel na dziś znajdował się w górnym Karpaczu i bynajmniej nie była to świątynia Vang bo tą zwiedziliśmy podczas ślubu a pizzeria o mało wyszukanej nazwie "Mamma Mia". Według zaufanych źródeł najlepsza knajpa w mieście. Bez ubierania w górnolotne słownictwo pizza, którą tam dostaliśmy była na prawdę bardzo dobra. Pieczona w piecu opalanym drewnem, na cienkim cieście, kilka składników, świetny sos, parę oliw do wyboru. Klasa. Najedzeni i szczęśliwi, że od teraz to już tylko z górki wybraliśmy się w drogę powrotną dając się ponieść konsumpcji przez duże "Ka". Na pierwszy ogień poszedł letni tor saneczkowy, lało jak nie wiem co ale co tam, hej przygodo! Saneczki sunęły wzdłuż mokrej metalowej rynny bardzo szybko a obiad trzymała w naszych brzuchach już chyba tylko siła odśrodkowa. Potem sklepik z pamiątkami, księgarnia z mapami i Biedronka z piwkiem i czipsami na wieczór (finał mistrzostw świata w siatę).  

Pizza godna polecenia

 Turysta przy Łomniczce 

Dzień drugi to początek aktywnego spędzania czasu. Plan był prosty, idziemy w skały i wspinamy się do oporu. Rano padało (to już powoli tradycja...) więc nie śpieszyliśmy się jakoś specjalnie. Deszcz w końcu ustał, skały zaczęły przesychać. Lecimy w rejon! Krucze skały to mały rejon wspinaczkowy, z nieco ponad trzydziestoma wytyczonymi i ubezpieczonymi drogami do których za darmo w informacji turystycznej dostępne jest świetnie wydane topo. Skały dochodzą do dwudziestu pięciu metrów wysokości a większość dróg oscyluje w trudnościach pomiędzy IV a VI.1 czyli w naszych. Niestety Asi przeszkadzało tego dnia postępujące przeziębienie i ból stóp spowodowany wywijaniem w szpilkach na parkiecie dzień wcześniej. Te czynniki złożyły się na sukces tylko na jednej drodze o bardzo trafnej nazwie - Na zdrowie IV. Mi udało się zrobić tego dnia nieco więcej bo Kur i Sowę IV, która była jak dla mnie dość trudna, ale to bardziej za sprawą odległych wpinek i mokrej skały. Okapik V drogę dość siłową przez okap ale po dużych klamach. Na Kaca V, która była bardzo pouczająca i bardzo zmyślnie poprowadzona kantem Małej Ściany i Szóstkę Oszustkę VI, która była najtrudniejszą drogą z jaką tego dnia się zmagałem i która odpuściła dopiero w czwartej próbie. Zaczęło padać i trzeba było się zmywać. Dzień jeszcze trwał dlatego zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Jeleniej Góry. Tam poszwendaliśmy się trochę po dość zaniedbanym rynku (choć pewnie tą ponurą atmosferę protegowała pogoda) i zjedliśmy na prawdę fajny smażony ser z domowej roboty frytkami i górą surówek w knajpie "Kuźnia smaku". Lokal wygląda bardziej jak pub a przemiła właścicielka, która jak się potem okazało zna Pawła, na którego ślub przyjechaliśmy wydaje się być kelnerką, kucharką i barmanką w jednym. Dzień zakończyliśmy już tradycyjnie w strugach deszczu. 

Krucze skały

 Deptak w Jeleniej Górze

Charakterystyczne dla Jelenio Górskiego rynku zadaszenia

Trzeciego dnia wybraliśmy się na Śnieżkę. Być z Karpaczu i nie zaliczyć Śnieżki to byłby po prostu wstyd. Oczywiście całą drogę padało a widoki pojawiały się nam z pomiędzy chmur średnio co godzinę na dziesięć sekund. A było by co oglądać bo szliśmy bardzo malowniczym szlakiem przez Kocioł Łomniczki do Domu Śląskiego na Równi pod Śnieżką. Następnie na szczyt Śnieżki szlakiem, który kiedyś był wymagający a teraz za sprawą dziwnego podejścia do turystyki górskiej zamienił się w wygładzoną do granic absurdu i w całości poprowadzoną pomiędzy barierkami "turystostradę". Cud, że nie wylali asfaltu, chociaż nie wiele do tego brakuje. Szkoda bo szlak, który tamtędy szedł jeszcze nie tak dawno dawał tą namiastkę uczucia górskiej przygody. Ale co by za dużo nie marudzić Śnieżkę zdobyliśmy. Na górze minus sześć stopni i wiatr odrywający od ziemi. Na zewnątrz nie dało się wytrzymać a niezakłócany przez obsługę pobyt w budynku na szczycie zapewniało tylko zamówienie czegoś w bufecie. Tak oto zjedliśmy najdroższe frytki i wypiliśmy najdroższego grzańca w życiu. Zeszliśmy z powrotem do Karpacza Drogą Śląską. Szlak dość monotonny ale nie było innej szybkiej alternatywy dla żółtego szlaku, którym wchodziliśmy. Całość zajęła nam pięć godzin łącznie z posiadówą na szczycie Śnieżki. Czas na prawdę zacny zważywszy, że według mapy powinniśmy iść prawie siedem. Podsumowując mimo paskudnej pogody i niedosytu zarówno w skałach jak i na szlaku wyjazd uważam za udany. Fajnie było w końcu wyrwać się z domu na dłużej niż dobę. I fajnie, że pozostał niedosyt bo jest po co wracać.

Na żółtym szlaku wzdłuż Łomniczanki

Łomniczka uchwycona w jedynych tego dnia promieniach słońca

Asia uchwycona w tych samych promieniach

Pełne kotów i uroku schronisko "Nad Łomniczką"

 Walka z żywiołem na szczycie Śnieżki. Damy radę!



poniedziałek, 15 września 2014

Wspinanie i spinanie na Okienniku Wielkim

M: Okiennik Wielki to skała ikona. Absolutny klasyk Jury Północnej. Trzydzieści pięć metrów wysokości jak przeczytałem w jakimś przewodniku, charakterystyczne okno i niska roślinność dookoła dają wrażenie wyniosłości tej skały. Biorąc nasze wspinaczkowe zdolności i fakt, że nie mieliśmy kontaktu z liną od półtora miesiąca można powiedzieć, że był to rzut na głęboką wodę. Może nie Rów Mariański ale Jezioro Bajkał to na pewno. 

 Okiennik w całej swojej okazałości.

Wyjazd był dość spontaniczny. Już od jakiegoś czasu mieliśmy chęć się gdzieś powspinać ale z braku własnych kasków pewnie znowu by padło na jakieś bouldery (co akurat mi jakoś specjanie nie przeszkadza). Zadzwonił Mateusz i rzucił hasło Okiennik, piątek, 7 rano wyjazd z Bielska. Przytaknąłem, a że z Mateusza dobry chłopak jest to pożyczył kaski. Z tym wyjazdem to było tak, że najpierw się zgodziłem, później ustaliłem to z Asią a jeszcze później spojrzałem w topo rejonu. Kolejność powinna być dokładnie odwrotna, bo jak się szybko okazało jest to rejon dla mocno zaawansowanych. No cóż... nie ma już odwrotu. Ahoj przygodo!

 Asia na kancie drogi Przez Konia V

Zaraz po przyjeździe rozlokowaliśmy się przy drodze Przez Konia V. Droga wspina się na około dwudziesty metr. Początek na płycie, potem kantem, następnie bardzo psychodeliczny trawers, przełożenie nogi (jak przez konia) i wyjście do stanowiska po płycie z drugiej strony skały. Niby wycenione na V ale wysokość, bardzo rzadko wbite ringi i wspomniany wcześniej trawers z ostatnim punktem asekuracyjnym daleko za sobą robią z niej kawał solidnej wspinaczki. Mi dała ta droga po głowie mocno, skończyłem w pierwszej próbie ale trochę mnie to kosztowało. I mam tu na myśli siłę i nerwy. Asia nie zdecydowała się na poprowadzenie tej drogi ale spróbowała się z nią "na wędkę". Udało jej się ale w prawdziwych męczarniach. Tym bardziej jestem z niej dumny, że ją skończyła. Gdzieś w między czasie asekurowałem Mateusza na drogach z półki od VI.3+ w górę, gdzie sama asekuracja na takich ekstremach  męczyła mnie równie mocno jak wspinaczka. 

A: Michał zapomniał wspomnieć o dosyć istotnym fakcie, dopiero dziś dowiedzieliśmy się, że droga Przez Konia wyceniona jest na V. Według topo Mateusza na start mieliśmy zmierzyć się z miłą i łatwą drogą wycenioną na IV. Powiem krótko: nie była ani miła, ani łatwa, a na pewno nie miała IV! Były łzy, był pot, tragedia i jeszcze więcej łez. Nie mam żadnych wątpliwości, że było to najdłuższe wejście w moim życiu. Nawet świadomość wędki nie dodawała otuchy a panowie czekający na dole nie pozwolili zawrócić... Wiem jedno, na pewno tam wrócę i poprowadzę tę drogę!:)

Mateusz prowadzi Młode Strzelby VI.4, na lewo z wędką Droga Jungera VI+

M: Jako drugą zaatakowaliśmy Drogę Jungera VI+. Absolutny klasyk rejonu z setkami przejść. Każdy szanujący się wspinacz powinien mieć ją w swoim kajeciku. Fantastycznie poprowadzona linia z dobrymi chwytami, ciężkimi przechwytami i dość słabymi stopniami. Próbowaliśmy się z nią z Asią przez większą część dnia. Niestety zamierzony cel nie został osiągnięty nawet "wędkując", ale poszczególne przechwyty wychodziły już coraz naturalniej co daje nadzieje, na sukces w niedalekiej przyszłości. 

 Do okna da się dojść bez znajomości technik wspinaczkowych co niestety skutkuje gigantyczną ilością bzdur popisanych na ścianach.

Na koniec dnia pokusiłem się jeszcze na drogę Muminek VI+ mając nadzieje, że uda się dzisiaj odhaczyć w dzienniczku drogą o relatywnie wysokiej wycenie. Muminek to pionowa płyta, potem lekki połóg bez chwytów i okap na koniec. Całość ma max dziesięć metrów długości. Główne trudności pokonuje się bez użycia rąk podchodząc na nogach z klatą i głową przyklejoną do ściany. Nie mogłem pozbyć się z głowy myśli, że ostatnią wpinkę mam pod nogami, że każde odchylenie skończy się nieprzyjemnym szorowaniem po ścianie przez ładnych parę metrów. Wydygałem i spasowałem. Trochę szkoda bo czułem, że siłowo i technicznie droga jest w moim zasięgu. Takie chyba są konsekwencje zrobienia dłuższej przerwy w wspinaniu z liną. Stare potwory wracają. Może następnym razem...

A: Następnym razem na pewno się uda! Od jutra sekcja czyli liny, loty, wysokość i przede wszystkim regularność :)

Muminek VI+, pokorny wycof spod okapu.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Mokry Dół

M: Do Zimnego Dołu zbierałem się już od jakiegoś czasu. Udało mi się znaleźć topo, wypytałem się doświadczonych co warto a co nie, poukładałem sobie wszystko w głowie i czekałem aż się rozpogodzi. I nagle jest! Na meteo zapowiadają zupełnie bezdeszczowy dzień po bezdeszczowej nocy! Graty spakowane, pies spakowany. Jedziemy! Do Zimnego ze Szczyrku jedzie się trochę ponad półtorej godziny. Parę dni przed wyjazdem dostałem od Mateusza na maila dość precyzyjne wskazówki dojścia i tylko dzięki nim udało mi się dojść na spot od samochodu w dziesięć minut a nie w kolejne półtorej godziny. Wskazówki dotyczące dojścia napisane w topo Zimnego Dołu ("Góry", czerwiec 2012) są delikatnie mówiąc, bardzo ogólnikowe. Już po krótkim rekonesansie stało się jasne, że wcale nie jest sucho. A do dołu bardziej pasował by przydomek mokry niż zimny. Na razie mnie to nie specjalnie obchodziło. Turystycznym krokiem, rozglądając się dookoła brnąłem w krajobraz rodem z filmów fantasy (których nawiasem mówiąc nie lubię). Piękny las, słońce przebijające się przez liście i przecudnej urody skały. Nawet jak by się okazało, że jest dziś za mokro, żeby zrobić cokolwiek to i tak byłem usatysfakcjonowany samym faktem przebywania w tak pięknych okolicznościach przyrody. Bajkowe miejsce mimo dość mrocznej nazwy. Po dość chaotycznym łażeniu tu i tam, którego nie mogłem sobie odmówić obrałem cel na Grupę Krowy. Jedne z najdalszych skał w rejonie ale polecane i o przystępnych patrząc z mojego punktu widzenia wycenach. Na miejscu znalazłem crashpada. Styrany ale zawsze to dodatkowy materac. Bardzo się przydał, tym bardziej że pierwszy raz baldowałem bez mojej ulubionej spoterki.

 Po prawej Krowa po lewej Górna Łąka

Na rozgrzewkę poszła widoczna na zdjęciu lewa część Krowy. Konkretnie droga Minus Nic wyceniona dość zbrodniczo na 3. Wiem, że łatwa, taka na rozgrzewkę itd. ale 3? Dobrze, że nie 0! Ok, wturlałem się tam w pierwszej próbie ale jak tak ma tu wyglądać "trójka" to co z tymi wszystkimi "szóstkami" jakie miałem na dzisiaj w planach? Na szczęście wszystkie czarne myśli rozwiała Depresja 6A, która też weszła w pierwszej próbie. Uff, odetchnąłem z ulgą.

Depresja 6A i zdobyczny pad, który bardzo mi się przydał.

Podbudowany sukcesem zajrzałem, za róg na Komin w Krowie 6A. Niby wycena taka sama ale okap jakiego w życiu nie robiłem. Co tam, Depresja puściła to Komin też puści. Fakt puścił ale po dobrych trzydziestu minutach podchodów. Chwyty dość głębokie ale w każdym błoto. Do tego mocne wyjście z nóg ze śliskich stopni zaraz na starcie. Było ciężko, ale odhaczone. Dwa fajne baldy zaliczone, czas na drugie śniadanie! Rano dość mocno się śpieszyłem i zjadłem tylko banana, drugie śniadanie też nie było zbyt obfite - Knopers. Nigdy nie przywiązywałem zbyt dużej wagi do jedzenia ale zawsze miałem to sobie za złe jak przychodziło co do czego.

 Komin w Krowie 6A

Śniadanie liche za to w fajnej miejscówce.

Próbowałem się przystawiać do Lewych Półek 6A+ ale Komin tak mnie spompował, że już na starcie wiedziałem, że jestem na straconej pozycji. Przeniosłem się na Dolną łąkę, która niestety zacieniona i mocno mokra ale za to z kuszącym Leyem 6A+. Kuszący bo krótki i solidnie wyceniony. Wiedziałem, że na długie baldy jestem już dziś za słaby. Ley to mocno techniczny bald, gdzie od siły istotniejsze jest dobre ustawienie i konkretna sekwencja ruchów. Fajna łamigłówka. Na szczęści udało się ją rozwiązać i tym samym zrobić pierwsze przejście 6A+. 

 Jaga pozuje przy Ley`u. Wyraźnie była ze mnie dumna.

Siły już nie było więc tak na szybko udało się zrobić Zielonym do Góry 4A i kant Górnej Łąki 4A, trochę też próbowałem się ze Skrzatem 6A+ i Klemem ze stania 6A+ ale to bardziej w ramach rozeznania, szansy na zrobienie czegokolwiek dzisiaj już nie było, poza tym zaczynało kropić. Uciekając przed deszczem do samochodu natknąłem się na Wysoki Okap, gdzie jak sama nazwa wskazuje jest wysoko okap. I co za tym idzie - tu nie pada! Fajne miejsce gdzie na szybko próbowałem się z Za Dużo Kiełbasy 6B i Starter 6B. Starter mimo totalnego zmęczenia prawie mi się udał. Muszę od tego zacząć następnym razem! Koniec na dziś, trzeba się zwijać do domu. Po drodze jeszcze tylko przerwa w pizzerii Hawa w Bystrej. Mocno polecam!

Pizza z jajkiem i szpinakiem. Zasłużona obiadokolacja!

Podsumowując. Dzień super udany, zimny dół magiczny, choć jeśli chodzi o wspinanie to wolę piaskowiec od wapienia. Zanim następnym razem tu przyjadę muszę poćwiczyć wyjścia z nóg i przyładować w rękach. Zabrać ze sobą konkretne jedzenie, plaster do sklejania palców i aparat, żeby nie walić rozmazanych zdjęć telefonem.





sobota, 23 sierpnia 2014

Szybka wycieczka prawie do okoła Szczyrku, gdzie prawie robi wielką różnicę.

M: Pomysł, przebieżki powstał na pięć minut przed tym jak Mariusz z Kamilą i dzieciakami wychodzili wjechać kolejką na Skrzyczne ("must be" wszystkich dzieciatych turystów). Jako, że dawno nie jechałem kolejką to stwierdziłem, że zabiorę się w jedną stronę a wrócę biegiem przez Małe Skrzyczne na Czyrną do domu. Pogoda była idealna trochę słońca, trochę wiatru i temperatura w sam raz. Małe Skrzyczne minięte a nogi podpowiadają, żeby biec dalej. Staram się raczej za często nóg nie słuchać ale tym razem im uległem. Plan ewoluował. Cel na teraz - Przełęcz Salmopolska, przez Malinowską skałę i Malinów a stamtąd jakiś PKS w dół. Brałem pod uwagę też powrót na stopa, ale jak sobie uświadomiłem, że nie pachnę, szybko odrzuciłem ten pomysł.

Miejsce, w którym nogi zadecydowały. Beskidzkie krajobrazy się nie nudzą.

Przede mną pierwszy poważny podbieg na Malinowską skałę. Ludzi dużo, co któryś coś do mnie gada, rzuca żartem a ja tylko "Dobry", "Hihi" i szybko się odłączam. Hipnoza postępuje. Z każdym kilometrem coraz mniej mam świadomość, że biegnę. Uwielbiam to uczucie odłączenia. 

Malinowska skała piękna jak zawsze.

Do Malinowskiej biegło się w tłumie ludzi. Mam wrażenie, że 3/4 turystów, którzy przyjechali w ten weekend do Szczyrku wjeżdża na Skrzyczne a ci bardziej ambitni z pośród nich wybierają się właśnie na Malinowską. Jak na Beskid Śląski ruch wręcz niespotykany. Droga na Malinów już znacznie spokojniejsza. Po drodze jedna zorganizowana wycieczka, urocza starsza para w strojach z poprzedniej epoki i kilku rowerzystów. Do tej pary muszę wrócić bo wyglądali pięknie. Za rączkę, powolutku, rozmarzone twarze. Chciałbym tak wędrować z Asią za czterdzieści lat. Podbieg srogi, chyba najbardziej ambitny na trasie, więc na górze zaplanowałem parę minut przerwy. Utwierdziły mnie w tej decyzji buty rozwiązując się blisko szczytu. Na samej górze jest taka fajna ławeczka, tam sobie usiądę i będzie relaks. Nie będzie... Na ławeczce jakaś rodzinka robi piknik, druga rodzinka stoi nad nimi jakby czekając na jej zwolnienie. Nie mam czasu na ustawianie się w kolejce, lecę dalej. Klapnę sto metrów dalej na rozejściu szlaków.

Moje kochane złote buty. Tak wygodne jak szpetne. Mimo absurdalnego już przebiegu i używania niezgodnie z przeznaczeniem nie chcą się rozpaść.

Przerwa była krótsza niż myślałem, wiało i za szybko stygłem. W tym miejscu po raz pierwszy żałowałem, że nie wziąłem ze sobą, żadnej wody czy chociaż pięciu złotych w kieszeń na tzw. "wszelki wypadek". Planowanie wycieczki w międzyczasie ma ten dyskusyjny urok permanentnego nieprzygotowania. Zbieg do przełęczy salmopolskiej poszedł mi szybciej niż myślałem a przy samym Białym Krzyżu już wiedziałem, że biegnę dalej. Ludzi tam milion, autobusu żadnego nie było a mnie nogi niosły więc sensu nie było. 

 Przełęcz gdzie Szczyrk żegna a Wisła wita. 

Ostatni etap przez Kotarz, Hyrcą do domu już trochę mi się dłużył. Chyba powoli dochodziło do mnie, że jestem już zmęczony i chce mi się pić. Znam ten szlak dobrze, wiem, że na źródła nie mam co liczyć. Morale spadają, krok coraz krótszy ale do domu jeszcze maksymalnie cztery kilometry. Jakoś zejdzie. Mijam jakąś parkę rodem z ZHRu. Moro, nieśmiertelniki, kijek w ręce i butelka wody. Jak zauważam butelki wody to musi być już źle. Gdzieś po drodze marudząc sam do siebie wymyśliłem sobie chytry plan, że dobiegam tylko do Hyrcy a potem schodzę już spokojnie na dół ulicą Widokową. Plan prawie się udał. Prawie bo chwilę po zbiegu ze szlaku na początku Widokowej znalazłem źródełko i dotankowałem pod korek. Moc wróciła. Wale do domu na pełnym gazie, myśląc sobie, że woda to jednak fajny wynalazek jest. Koniec wycieczki! Szybkie spojrzenie na telefon a tam w mocnym zaokrągleniu, bo mamy tu przecież do czynienia z blogiem bez napinki: prawie 2 h, ponad 16 km, w cholerę podbiegów i od ciula zbiegów. Tyłek i łydki odpadają. Jutro będzie wesoło ;)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Reaktywacja Kościelca #1

M: Kościelec (1019 m n.p.m.). Mało znana przeciętnej wielkości górka koło Skrzycznego. Ale jest na niej coś fajnego. Są to oczywiście skały. Dużo skał jak na Beskid śląski. O wspinaczce w tym rejonie można tu i tam poczytać. W dużym skrócie dawno dawno temu był to uczęszczany rejon gdzie pokolenia wspinaczy się fachu uczyły. Musiało to być na prawdę dawno temu bo śladu po tej działalności nie widać. No dobra znaleźliśmy dwa spity, które na oko miały ze sto lat i kilka strzałek i cyfr namazanych olejną na skale. "Zasadnicze" skały mają tu około dziesięć metrów wysokości i prowadzi przez nie kilkanaście dróg wspinaczkowych. W starych przewodnikach, które pisały o tych drogach była też informacja, że stanowiska zakładamy z "licznych drzew". Drzew na górze nie ma... To naprawdę stare przewodniki były... 
Ale do rzeczy bo tak na prawdę te skały nas na razie nie interesują. Zaczynamy przygodę "Reaktywacja Kościelca" od muru skalnego, który znajduje nieco na wschód od wyżej opisanej skały. To będzie świetny ogródek boulderowy. Trzeba tylko włożyć w niego nieco pracy.

Najpierw kanapka, potem rewolucja!

Mur skalny, który dziś bierzemy pod lupę ma około 40-50 metrów długości i wysokość dochodzącą do pięciu metrów. W kilku miejscach jest dość mocno zerodowany ale w zdecydowanej większości skała jest lita i stabilna. Są przewieszki, okapy, piony, połogi, rysy. Wszystko jest! Niestety od ładnych paru tygodni w zasadzie codziennie pada więc skała a szczególnie jej część, która wchodzi do lasu była mokra. Zabraliśmy się za odgruzowywanie jednego z planowanych sektorów :) Sporo mchu musieliśmy wyrwać z dziurek i krawądek, żeby można było chociaż myśleć o wspinaczce. 

 Koty za płoty jak to mówią. Pierwsze wejście zaliczone!

Na narożnej skale wytyczyliśmy cztery dość oczywiste linie. Jedna HE, trzy SD, trzy kończą się wyjściem na skałę, jedna trawersuje po fajnych, płytkich (jak na nasze umiejętności) krawądkach. Coś z tego będzie :)

 Asia patentuje wyjście przez okapik na półkę.

Podsumowując dzień - było fajnie. Spacer ze Szczyrku Czyrnej zajął nam prawie trzy godziny bo natknęliśmy się na burze po drodze i trzeba było przeczekać. Potem godzina oczyszczania, dwie godziny wspinania i trzeba było się zawijać. Powrotny spacer zajął nam niewiele ponad dwie godziny i myślę, że to można przyjąć jako realny czas dojścia od strony Szczyrku. Jak ogarniemy tam trochę więcej. A ogarniemy! To postaramy się wypuścić jakieś sensowne topo. Stay tuned!