sobota, 31 października 2015

Wspinka na relaksie. Skała zachwytu.

Na skale zachwytu w Sułoszowej byłem z Asią podczas kursu wspinaczkowego jakieś półtora roku temu. Pomysł, żeby tam wrócić kiełkował już od dawna bo skała jest wyjątkowej urody. Podczas kursu zrobiliśmy tam mniej więcej połowę z 17 dróg. Trzeba było zabrać się za doczyszczenie tego rejonu.
Ten sezon delikatnie mówiąc we wspinanie nie obfituje. Przyjazd Maćka, początkującego we wspinaczce sportowej był solidnym argumentem do wyjazdu. A jego syndrom neofity na tym gruncie motywował jeszcze bardziej.
Wyjechaliśmy w sobotę z samego rana. Ciężko było się zebrać bo piątkowy wieczór spędziliśmy u znajomych na ognisku. Mało snu i ten poranny szmer w głowie zrobiły swoje. Pod skały jechaliśmy pół godziny dłużej niż zwykle, gubiąc się po drodze dwa razy. Asie niestety zostawiliśmy po drodze w Bielsku w pracy. No cóż... ktoś musi:)
Na miejscu wita nas słońce, zero ludzi i sucha skała. 

Flagowy kant rejonu z drogą Dziubasek V. Mam ją już dawno odhaczoną ale sentyment jest. Jedna z pierwszych poprowadzonych piątek w stylu OS w skałach.

Cel na dzisiaj to raczej spędzić miło dzień. Nie silimy się na trudne drogi. Ja czyszczę rejon z łatwych drug, które mi zostały. Maciek walczy dzielnie i robi pierwszego cztery-plusa w skałach. W sumie przechodzimy po pięć dróg w zakresie od II (tu ciekawostka bo nawet nie wiedziałem, że taka cyfra w skałach istnieje :) do IV+. Wszystkie piątki i szóstki w tym rejonie mam już odhaczone a próba na VI.1 kończy się fiaskiem już na samym starcie. Szczerze mówiąc nie nastawiałem się dziś na jakiś super wspin. Miał być piknik i kontemplowanie kaca na świeżym powietrzu a nie na kanapie. Wszystkie drogi przechodzę stylem OS a Maciek za mną flashem. Niskie cyfry dróg mają swoje plusy. Spokojnie ćwiczymy różne techniki linowe i wspinaczkowe.

 Złota polska jesień :)

Maciek melduje się na stanowisku Krzaczka dziwaczki IV+

 Ja na stanowisku Światełka w tunelu IV. Droga, która przechodzi przez wejście do tunelu prowadzącego na drugą stronę skały. Niezły bajer!

Dzień na plus. Super było tam wrócić choć jeszcze zostały mi tu do zrobienia trzy czwórkowe drogi i jedna sześć-jedynka. Asia ma tu jeszcze większe braki. Trzeba będzie tutaj jeszcze raz wrócić. I dobrze:) 
Na potwierdzenie jak dzisiejszy dzień był relaksacyjny, zdejmuje z pleców woreczek z magnezją, który jest cały czas zawiązany :) Pierwszy raz w skałach miałem sytuacje, że zapomniałem o magnezjowaniu rąk. Najwyraźniej teren tego nie wymagał. Wracamy do domu zadowoleni. Może nie tyle co z osiągniętych celów sportowych a ze spędzenia przyjemnego dnia.





wtorek, 15 września 2015

Liźnięcie Szwecji. Na rowerowo!

Ten rok obfituje w niespełnione pomysły wyjazdów. Wszelkie wypady od zakończenia zimowego sezonu możemy zliczyć na palcach jednej ręki! Dosłownie! I to licząc z tymi jedno-dniówkami w okolicznych skałach. No cóż... życie pisze różne scenariusze a ten rok obfitował w za duża ilość niepowodzeń, żeby mieć chęć i fundusze na wypady. 
Na szczęście we wrześniu udało się wygospodarować trochę czasu i zrobić mały rowerowy wypad do Szwecji. A tak to wyglądało po kolei:

Wystartowaliśmy we wtorkowy wieczór na rowerach pożyczonych od moich rodziców. Krótka wizyta na świnoujskim terminalu promowym, odbieramy bilety i klucze do kabiny. Jedziemy na terminal samochodowy gdzie pomiędzy tirami wjeżdżamy na prom Skania. Duże promisko na którym dostaliśmy fajną kabinę z oknem już samo w sobie było dla nas atrakcją. Trochę pozwiedzaliśmy, spiliśmy piwko, podjedliśmy chipsów i kładziemy się spać. Jutro długi dzień.
Do Ystad dopływamy wczesnym rankiem. Jemy zacne śniadanie w promowej restauracji a Asia organizuje mapy, które potem okazały się być bardzo przydatne. 
Wyjeżdżamy z promu. Jest rześko więc nie ma co się rozsiadać, trzeba nabijać kilometry. 

 Żegnamy Świnoujście, witamy przygodę!

 Asia prezentuje rześkość poranka.

Magiczny wschód słońca na plaży.

Po przejechaniu pierwszych 10 km i wyjechaniu na dobre z Ystad zjeżdżamy ze ścieżki rowerowej i lądujemy na magicznej plaży. Ma nie więcej niż dziesięć metrów szerokości. Upstrzona co kilkaset metrów betonowymi powojennymi pozostałościami. Zero ludzi, kompletna cisza, morze jak jezioro i wschód słońca. To jeden z tych momentów kiedy człowiek gapi się bez słowa przed siebie, trochę jakby zahipnotyzowany. 
Wsiadamy na rowery i lecimy dalej w kierunku kamiennego statku wikingów! Ales Stenar to tajemniczy kamienny krąg wybudowany przez wikingów w zasadzie nie wiadomo po co i nie wiadomo kiedy. Hipotez jest oczywiście kilka od grobowca po obserwatorium astronomiczne a daty wahają się od 330 do 980 roku. Jak by nie patrzeć trochę tu stoją. Na miejscu spotykamy stado owiec. Skubią trawę, drapią się o głazy zupełnie jak by nie zdawały sobie sprawy z powagi tego miejsca. Bądź co bądź dziś jest to największa atrakcja rejonu, nie wspominając tajemniczej funkcji kamiennego kręgu w przeszłości. Decydujemy, że jest to idealne miejsce na śniadanie. Siadamy na trawie na szczycie klifu, spoglądając to na krąg to na morze. Wszystko smakuje wybornie!

 Kamienny krąg widziany ze śniadaniowego klifu

Szwedzka owca pozuje na tle Ales Stenar

Po śniadaniu pedałujemy dalej. Celu nie mamy więc tym razem na północ. Wioskowe drogi są dobrze utrzymane a mijane wioski są na prawdę ładne. Jadąc przed siebie szukamy jakiegoś celu i wtedy na naszej drodze staje klasyczny szwedzki pejzaż. Pole, młyn, mały domek, równa wąska droga. Tak widzę Szwecję w wyobraźni i okazuje się, że takie miejsca istnieją na prawdę. Dowód poniżej. Pod zabytkowym wiatrakiem robimy sobie kolejną przerwę a Asia ucina sobie nawet małą drzemkę. Ja w międzyczasie studiuję mapę i znajduje kolejny cel. Jezioro! Jakieś 30 km od nas. Czemu nie...

Pocztówka ze Szwecji

W kierunku jeziora prowadzi siatka wiejskich dróg. My staramy się nimi kierować ogólnie na północny zachód. Nie ma co szukać optymalnego wariantu bo w tej wycieczce celem jest po prostu droga. Moje zdziwienie było dość sporę gdy dojechaliśmy na miejsce a tam nie było nic... Ok była woda, brzeg, szuwary ale nie było żadnej infrastruktury, który była by u nas pewniakiem na tej wielkości zbiorniku. Wizja zjedzenia obiadu na pomoście prysła. Dopiero po powrocie przeczytałem, że jezior w Szwecji jest około 100 tysięcy... Jak by połączyć ten fakt z gęstością zaludnienia to jeden pomost przypadał by na jednego Szweda :) 
Gdzieś po minięciu jeziora zauważamy, że przejechaliśmy już ponad 70 km z planowanych mocno na oko niecałych stu. Jest czternasta czy piętnasta a my mamy prom powrotny o 23. Za szybko nam idzie to zwiedzanie. Kierujemy się na południe w stronę morza. Po drodze mijamy jeszcze wycackany pałac, który omijamy łukiem bo jakoś nie zachęcał do zwiedzania. Tabliczki typu "No bikes", "No trespassing", "Private" krzyczą do ciebie spieprzaj. Tak też robimy :) Po kilku kilometrach spotykamy przed sobą morze. Szybciej niż nam się wydawało. Robimy sobie prawdziwe wakacje. Kładziemy się plackiem na dzikiej plaży, wyjadamy wszystko co w sakwach zostało i zasypiamy. Bardzo miłe miejsce z którego mamy już tylko dziesięć kilometrów do Ystad. Nieśpiesznie zbliżamy się do celu. Zwiedzamy miasto, które jest dla nas bardzo miłym zaskoczeniem. Ślicznie utrzymane, stare, z mnóstwem zabytków, pięknym rynkiem, mariną i molo. Zwiedzamy z rowerowej perspektywy co się da. Wszędzie jest ładnie i wszędzie jest pełno rowerów. Bardzo urokliwe miasteczko. 

 Niemiły pałac.

 Szwedzi mają świra na punkcie amerykańskich klasyków. Mijaliśmy ich po drodze na prawdę sporo.

 Uliczka w Ystad

Gdzieś około godziny dziewiętnastej robi się zimno a my z braku lepszego pomysłu idziemy na terminal promowy gdzie przesiedzimy prawie trzy godziny w oczekiwaniu na prom. To jednak wrzesień... szybko zimno, szybko ciemno. W lipcu można by pojechać dużo dalej i zobaczyć dużo więcej. Nie mniej wyjazd uważam za bardzo udany. Podobała mi się idea jazdy bez większego celu, bez presji i patrzenia na licznik. Pogoda dopisała i koniec końców wracaliśmy do domu bardzo zrelaksowani. Wracamy Polonią. Flagowy prom Unity line wydawał mi się większy jak kiedyś go zwiedzałem z klasą. Było to jakieś osiemnaście lat temu, więc w zasadzie nie ma co się dziwić. Na pokładzie jemy całkiem fajną kolacje, robimy obowiązkowe zakupy w wolnocłowym i idziemy spać. Dzień na powietrzu zrobił swoje, zasypiamy w moment.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Rusocice - Mlecz. Raz i nigdy więcej.

Skała Mlecz w Rusocicach to najdalej wysunięty na południowy zachód rejon Jury. Wchodzi w skład Garbu Tenczyńskiego. Co to znaczy dla nas? Jest najbliżej! Z domu pod skałę mamy dokładnie siedemdziesiąt kilometrów. I tu w zasadzie plusy tego miejsca się kończą...

Mlecz odrzuca wszechobecnym syfem.

Podchodzimy pod skałę z parkingu jakieś dziesięć minut. Niestety na miejscu odkrywamy imprezownie miejscowych dzieciaków. Reklamówy, jakieś ciuchy, paczki po chrupkach i to co najgorsze - rozbite butelki. Dziesiątki rozbitych butelek!
Nie zrażamy się i podchodzimy pod samą skałę. Widać, że rejon mało uczęszczany bo musimy się trochę przedzierać przez chaszcze. 
Na dzień dobry lokujemy się pod długą bo 14 metrową ale łatwą drogą Dżownica III. Pod ścianą jest tyle szkła, że ciężko znaleźć miejsce na przebranie butów. Zagrożona jest też płachta na linę i sama lina. Koniec marudzenia, zaczynamy się wreszcie wspinać. Drogą łatwa, w zasadzie bez trudności. Całkiem przyjemnie wspinam się do stanowiska. Minusem może być dość licha asekuracja, która w zasadzie nie daje tu wiele więcej ponad poprawę humoru. Asia też wchodzi tą drogę w pierwszej próbie zaliczając flasha i pierwsze prowadzenie w tym roku :)

Asia wpięta w stanowisko na Dżownicy. 

Przechodzimy obok gdzie do jednego stanowiska prowadzą cztery drogi o wycenach pomiędz V a V+. Bierzemy się za pierwszą z lewej. I zaczynamy eksploracje tej części skały od drogi Jointventure V. 
Droga delikatnie mówiąc nie zachwyca asekuracją, która nie dość, że podrdzewiała to jeszcze wybrakowana. W 2/3 wysokości dochodzę do buły i spotykam tam wystający ze skały gwint. Pozostałość po spicie, którego ktoś sobie wziął. Trochę mnie to rozwala, bo wiem w jakim stanie są ringi poniżej. Schodzę pod najbliższego ringa, biorę blok i zjazd w dół. Zjeżdżając wypatrzyłem chwyt, który może mi pomóc w kolejnej próbie. Szkoda, że po bloku bo spaliłem sobie wejście OS. Chwila odpoczynku i wbijam się w drogę jeszcze raz. Tym razem sukces, choć okupiony utratą sił. Stanowisko zjazdowe na tej drodze to kolejny gwóźdź do trumny tego rejonu. Zjechać się da ale ekspres zostaje w ścianie. Przełożenie liny przez to "coś" na bank skutkowało by jej uszkodzeniem. Zapomniałem wspomnieć, że gdy ja walczyłem na Jointventure, Asia zaczęła tańczyć gryziona przez mrówki, których nie wiadomo skąd zrobiło się na dole milion. Ja sobie rozciąłem dłoń o szkła, które napotkałem na drodze. 

Tuż po zjeździe z Jointventure

Od teraz jesteśmy już mocno podirytowani a priorytetem jest odzyskanie zostawionego w skale ekspresu. Na szczęście od drugiej strony skały jakieś wejście jest. Wspinam się od zaplecza po kruszynie, rozcinając sobie palec o kolejne szkło. Dojścia pod stanowisko nie ma, ale znalazłem jakieś "coś" o co można by przełożyć złożoną na pół linę i zjechać na przyrządzie asekuracyjnym, ratując ekspres ze stanowiska. Misja się udała, choć kosztowała Asię dużo stresów (być może z pozycji obserwatora wyglądało to gorzej ale ja oprócz świadomości wątłego punktu zaczepienia liny czułem się zupełnie komfortowo). Robimy sobie przerwę. Asia ma już dość. Jest pogryziona, zestresowana i zła. Ja chcę się jeszcze zmierzyć z drogą w rysie za V i trzema krótkimi drogami z wyceną pomiędzy V+ a VI. Na początek Rysa Porzyca V. Droga zanim się zaczęła to już się dla mnie skończyła. Asekuracja była w opłakanym stanie i jakakolwiek próba byłaby tu mocno lekkomyślna. 

"Asekuracja" na Rysie Porzyca

Podchodzimy pod krótkie drogi po prawej stronie rejonu choć cierpliwości do tego rejony już coraz mniej. Prawa strona oczywiście nie okazuje się być miłą niespodzianką. Tutaj też mrowisko, iluzoryczna asekuracja, trawa w chwytach i na dodatek mokro... Mamy dość. Zamiast sześciu planowanych dróg z zakresu V-VI robię jedną III i jedną V a i tak czułem się, że narażam swoje życie bardziej niż zwykle. Asia wtargała tylko rozgrzewkową III i nie dziwie się, że nie podejmowała prób na reszcie. Szkoda życia na takie drogi...
Ze sporym niesmakiem wracamy do domu. Mimo, że oferta rejonu jeśli chodzi o poziom trudności jest jak bardziej skierowana do nas to wyjeżdżamy stąd mając w pamięci szkła, starą, niebezpieczną  i głupio rozmieszczoną asekuracje, przedzieranie się przez krzaki i gryzące mrówki.  Raczej tu nie wrócimy bo nie ma poco...

A: Raz i nigdy więcej - zdecydowanie! Po raz pierwszy (i mam nadzieję, że ostatni) bałam się tak o Michała, bo wiem, że nie odpuszcza ale jednak i jego przerosło to miejsce. Choć pierwsza III weszła szybko i miło, to cała reszta samego patrzenia i asekurowania wykończyła mnie absolutnie. Jeszcze nigdy nie byłam tak zestresowana w trakcie wspinania, przy tym nawet pierwszy raz w skałach to luzik. Mam nadzieję, że jak najszybciej wybierzemy się gdzieś, gdzie się wspina, a nie tylko są wytyczone drogi. Michał dzielnie walczył o sprzęt pozostawiony w skałach, mam nadzieję, że już nie będzie musiał bo przecież raz i nigdy więcej!

niedziela, 2 sierpnia 2015

Wypad na Zamczysko x 3

M: Kobyla Skała została zdetronizowana! Na Zamczysko, czyli na szczyt Ścieszkowa Gronia w Beskidzie Małym jest jeszcze bliżej. Dokładnie to 33 km od domu!  Skała to typowy dla Beskidu szary piaskowiec. Dróg jest sporo, a przedział wycen pomiędzy IV a VI.4+ sprawia, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. Większość skał usytuowana jest w cieniu co sprawia, że jest to idealny rejon na upalne dni. Miejscówkę odwiedziliśmy trzy razy w ciągu 7 dni. Głodni wspinania za cel wszystkich trzech wypadów wybraliśmy najwyższą i chyba najciekawszą dla wspinaczy na naszym poziomie skałę czyli El-Cap. 

Wypad nr. 1 - Piątek
Pod skałę wiedzie kręta, stroma asfaltowa droga. Potem już tylko jakieś pięćdziesiąt metrów na piechotę z parkingu i jesteśmy pod El-Capem. Skała ładna, lita, sucha. Czego chcieć więcej :)
Na początek za cel obieramy środkową część skały gdzie jest najwięcej łatwych dróg. Niestety, żadna z nich nie jest obita tak więc wędka... Stanowisko zakładam z solidnego drzewa na szczycie. Spuszczam linę i schodzę na dół. Teraz jeszcze tylko rozgrzewka i się bawimy! A tak przynajmniej myślałem jeszcze w tamtym momencie. Zapomniałem wziąć ze sobą uprzęży... Żal i pakowanie do domu. Tyle jeśli chodzi o pierwszy wypad :) Dobrze, że taka wtopa zdarzyła się stosunkowo blisko domu a nie gdzieś w podkrakowskich dolinkach czy jeszcze gdzieś dalej.

Wypad nr. 2 - Poniedziałek 
Sprzęt przed startem sprawdziłem dwa razy. Pod skałą jesteśmy w niecałe czterdzieści minut. Wędka powieszona. Zabawa!

Asia prezentuje środkową część El-Capa

Jako pierwszą na cel obieramy drogę Mściciel na Alufelgach IV. Wchodzimy ją obydwoje w pierwszej próbie i mamy już rozgrzewkę z głowy. Przechodzimy dalej na Alufelgi wprost V. Droga niby prosta rysa ale w pewnym momencie się zblokowaliśmy. Przejście tej drogi to dla nas zagadka. Albo czegoś nie widzieliśmy albo, ktoś mocno walnął się z wyceną. Postanowiliśmy olać temat i nie tracić sił na drogę, która najzwyczajniej nam się nie podobała. Idziemy z wycenami dalej i przechodzimy do Mściciela na mountainbiku V+. Droga zaczyna się w kominie, żeby potem wyjść po dość gładkiej płycie na końcowy połóg. Fajne wspinanie! Nic dziwnego, że droga jest polecana. Mi udało się wejść w pierwszej próbie, Asi chyba w drugiej. Najistotniejsze, że obydwoje byliśmy zadowoleni. Zaczyna się chmurzyć ale postanawiamy przerzucić się z liną na prawą stronę skały gdzie czeka na nas droga , na którą czaiłem się od samego początku. Mowa o Jimm and Andrew VI.1. Droga o zacnej wycenie i co istotne jako jedna z niewielu w tym rejonie jest obita w ringi! Wieszam wędkę z ringa zjazdowego i rozpoczynamy rekonesans. Droga ma cruxa w postaci kilku ruchowego bouldera po byle jakich chwytach i prawie niewidocznych stopniach. Większość trudności dzieje się jeszcze przed pierwszą wpiną. Po kilku próbach wiemy już, że crux jest w moim zasięgu a dalsza część drogi to już łatwe i przyjemne wspinanie z przedziału max V+. Zanim na dobre zagłębiliśmy się w temat, zrobiło się późno i zaczęło padać. W szybkim tempie zwijamy sprzęt i lecimy do domu.

Wypad nr.3 - Piątek
Cel mam jeden. Poprowadzić z dołem Jimm and Andrew i tym samym wpisać do wspinaczkowego kajecika pierwsze VI.1 RP :) Na rozgrzewkę wybieramy dwie drogi na lewo od Jimma. Czyli Danie Drwala IV i Droga do gwiazd V+. Obydwie na wędkę ze stanowiska zjazdowego.

Wieszanie wędki. W cieniu po prawej Jimm and Andrew.

Danie Drwala IV okazuje się, że spływa błotem po nocnych opadach deszczu. Odpuszczamy sobie walkę z tą błotnistą drogą i przesiadamy się na bardzo fajnie poprowadzoną Drogę do Gwiazd V+. Wymagająca stosunkowo łatwych fizycznie ale trudnych psychicznie ruchów. Mi się podoba a Asia niestety, kładzie na niej niefortunnie nogę i odzywa jej się jeszcze niedoleczona torebka stawowa. Szkoda... Może następnym razem się uda. Zrzucamy linę i przechodzimy na gwiazdę dnia czyli Jimma and Andrew. Początkowy boulder udało mi się dość szybko przejść. Zaraz za nim można porządnie odpocząć stojąc na dość solidnym stopniu. Dalej kilka ruchów w dość łatwym jak na tą wycenę połogu i wejście na półkę gdzie czeka już na nas kolejny rest. Buła na końcowych metrach jest bardziej stresująca niż ciężka. Świadomość ostatniej zrobionej wpinki pod półką daje w głowie wizję ostrego walnięcia w przypadku gdy coś pójdzie nie tak. Na szczęście wszystko idzie zgodnie z planem i góra po pięciu minutach wspinaczki wpinam się w stanowisko zjazdowe. Radocha z wpięcia się na kolejny poziom we wspinaniu spora. A mina dumnej ze mnie Asi cenniejsza niż każdy medal. 
Pod koniec był jeszcze pomysł zaatakować drogę Diflerek VI+ ale ja miałem nabite ręce po walce z VI.1 a Asia bolącą kostkę więc odpuściliśmy. Kiedyś pewnie jeszcze wpadniemy ją poprowadzić ale na razie plany bardziej kierują nas na jurajski wapień za którym zdążyliśmy się już stęsknić. Wracamy z tarczą!

czwartek, 9 lipca 2015

Kobyla skała czyli powrót do wspinaczki z liną po pół rocznej przerwie

M: Kobyla skała to mur skalny mający po obwodzie ponad sto metrów i dochodzący do trzynastu metrów wysokości. Znajduje się w Wiśle w dzielnicy Kobyla. Skała ma północną wystawę i jest wiecznie w cieniu. Idealna opcja na upalny dzień, średnia zaraz po deszczu bo skała długo pozostaje mokra. Oferuje naprawdę fajne wspinanie a drogi w większości posiadają jedynie stanowiska zjazdowe. Tak więc wędka! Po takiej przerwie może to i lepiej...
Dojazd ze Szczyrku zajmuje nam około 40 minut co czyni ją jedną z najbliższych ciekawych pod kątem wspinaczki skał. Swojskie widoki ze skały, sprawiają, że mimo, że jesteśmy tu pierwszy raz czujemy się jak w domu. 

Widok z Kobylej skały

Na początku zainteresowaliśmy się prawą częścią skały. Tam znajdują się drogi wycenione na III i IV. W sam raz na przypomnienie sobie o co w tym chodziło. Jak się po chwili okazało, wycena była dość harda. Drogi o podobnych trudnościach w wielu rejonach były by spokojnie wycenione na IV i V. Zdarza się ;) Zrobiliśmy obydwie linie ale nie, żeby były to schody. Asia na wędkę a ja jedną wędkując a drugą z dołem. Drogi jak rzadko, które w tym rejonie są ubezpieczone w ringi. Ich rozmieszczenie przypomniana bardziej słowackie rejony niż naszą Jurę. Może właśnie przez wspinanie się głównie w Jurze zrobiłem się wybredny ale 3 ringi i stanowisko z drzewa to trochę mało jak na około 13 metrową drogę. Ale nie ma co marudzić... Fajny start, chociaż palce odzwyczajone od skały już dają o sobie znać.

Zakładanie stanowiska z drzewa. Dobrze, że wziąłem taśmy.

Zaczynamy zabawę!

Przenosimy się na lewą stronę. Tutaj już tylko stanowiska zjazdowe. Nie ma dylematu czy iść z dołem czy nie ;) Drogi o tutejszej trudności V nie udało nam się sforsować a na okapie przez który przechodzi tracimy kupę sił. Przerwa na popas nam się należy! Jabłka i batoniki wchodzą gładko a my zyskujemy trochę sił na ostatnie tego dnia próby ze skałą. Żeby nie rzeźbić cały czas w jednej drodze przenosimy się bliżej środka. W końcu plan na dzisiejszy dzień to bardziej rekonesans. Na kompletowanie dróg w tym rejonie przyjdzie jeszcze czas. Jako ostatnia wchodzi czwórkowa droga oznaczona na topo numerem dziesięć (swoją drogą szkoda, że drogi w tym rejonie nie mają nazw tylko numerki... jakoś tak nudno). Droga, na której wzrost bardziej przeszkadza niż się przydaje. Tutaj autor nie przecenił to faktycznie była droga o trudności IV. A już myśleliśmy, że to my przez zastój w wspinaniu przestaliśmy być obiektywni. Odetchnęliśmy z ulgą. Nie jest z nami tak źle ;) Tylko czekać na następny wypad bo bakcyl wspinania z liną powrócił. Crash pada chowamy w kanciapie na jakiś czas.

poniedziałek, 25 maja 2015

Kierat 2015 relacja na świeżo po i mały poradnik

Przedwczoraj skończył się dwunasty ultra maraton na orientacje Kierat. Był to też szósty Kierat, który ukończyłem i ósmy ultra maraton na orientacje w którym startowałem więc pokuszę się o wplecenie w relacje małego poradnika, który być może komuś się przyda. 
Po pierwsze ultra maraton na orientacje to nie to samo co ultra maraton. Jest trudniej, dłużej i bardziej wycieńczająco psychicznie i fizycznie. Plusy nad "zwykłym" ultra maratonem to dłuższy limit czasu i fakt, że jeśli się jest wystarczająco dobrym orientalistą to można zmieścić się w zadanym limicie czasu cały czas idąc. Ja niestety do nich nie należę i mimo, że kompas i mapa nie są mi obce zawsze moje warianty nie są wystarczająco optymalne. W tym roku według mało precyzyjnych obliczeń na krzywomierzu zrobiłem 114 km i prawie 4000 metrów przewyższeń. A i tak uważam to za niezły wynik. Wariant optymalny miał ponoć niewiele ponad 100 km i 3500 metrów przewyższeń. Ale jak mówi przysłowie uczestników rajdu "Wariantu optymalnego nikt jeszcze nie widział". Oczywiście można sobie ułatwić orientacje GPSem, który nie jest tu zakazany ale bardzo psuje zabawę. Ja wziąłem telefon z załadowaną mapą w plecak, żeby mieć ostatnią deskę ratunku. Pierwszy raz biegłem sam, bałem się kryzysu i stąd ta zapobiegliwość.
W tym roku na starcie znalazło się 647 zawodników z zapisanych ponad siedmiuset. Pewnie pogoda odstraszyła część ludzi bo w Beskidzie Wyspowym padało od tygodnia i szlaki zamieniły się w zwały błota głębokiego po kostki. Deszcz umilał czas także podczas rajdu ;) Było wyjątkowo ciężko co może potwierdzać fakt, że zazwyczaj pierwsi zawodnicy przybiegają do mety w około 12 godzin. W tym roku PROsi dobiegli do mety po 14 godzinach i to małą 4 osobową grupką.
Najistotniejsza jest taktyka i jej realizowanie. Bardzo łatwo można poddać się emocjom i cisnąć na starcie ile się da. Co z tego jak po 30 km kończy ci się moc na bieganie, po kolejnych dziesięciu ledwo idziesz a po kolejnych dziesięciu kończysz cały w pęcherzach. Znam to z autopsji. Pierwszego ultrasa skończyłem właśnie po 50 km.
W tym roku biorąc pod uwagę swoje przygotowanie, warunki na trasie założyłem na starcie taką opcje i udało mi się ją świetnie zrealizować: Przez pierwsze dwa punkty kontrolne (PK) idę żwawym tempem gdzieś w środku stawki. Nie biegam, ani nie patrzę na mapę. Tłum mnie niesie a ja nie męczę nóg biegiem ani głowy nawigacją. Na PK2 jestem w okolicy 300 miejsca. Gdzieś pomiędzy drugim a trzecim PK zaczynam biec na zbiegach a pod górę i po płaskim dalej idę. Dzięki temu co chwilę dołączam do nowych grupek. Coraz szybciej się przemieszczam i zaczynam samemu nawigować. Na półmetku jestem już w okolicy 200 miejsca. Taktyka działa a ja dalej jestem w miarę świeży. Po półmetku przyśpieszam. Robi się widno, nawigacja staje się nieco prostsza. Samotne nawigowanie nocą w lesie może przysporzyć sporo frustracji więc trzymanie się grupek jest uzasadnione. Jest się jednym z kilku nawigatorów. Jest się do kogo odezwać itd. Minus to uzależnienie od tempa grupy. Od świtu plan zakłada bieg po płaskim i zbiegach a podejścia szybkim trekkingowym tempem. Plan trzyma się kupy do PK13 czyli na dwa punkty przed metą. Idzie mi świetnie. Co punkt zbliżam się do pierwszej setki zawodników, myślę już sobie jak to fajnie będzie skończyć Kierat poniżej 22 godzin. Jestem tak pewny swojej mocy, że zakładam przez chwilę nawet nie spanie w bazie zawodów tylko powrót samochodem do domu tego samego dnia :)
Samozadowolenie usypia czujność a siły umysłowej ubywa szybciej niż fizycznej. Dowiaduje się o tym gdzieś pomiędzy punktem trzynastym a czternastym kiedy kompletnie bez sensu biegnę zamiast pod górę na zachód na dół i na wschód. I tak już od dobrych 15 minut... Efekt? Oddaliłem się od punktu o jakieś dwa/trzy kilometry i o jakieś 200/250 metrów przewyższenia... Wtedy głowa robi mi najwięcej psikusów. Mówi mi jaki jestem głupi i że co bym nie robił i tak już nie dam rady. Że nie warto i że do najbliższej wioski jest niecały kilometr a stamtąd PKS zabierze mnie na metę. Niesamowite jak grać przeciwko tobie może twoja głowa w takim momencie i jeśli myślisz, że tobie się to nie zdarzy to znaczy, że nigdy się porządnie nie zmęczyłeś. Siedzę na zbutwiałym kołku w deszczu dobre dziesięć minut zanim nie wziąłem się w garść. Jedyne co mi pozostało to drzeć na azymut przez krzaki i pokrzywy byle pod górę i na zachód. Udało się trafić w punkt 14 ale skutkiem ubocznym przedzierania się przez chaszcze było zgubienie mapy i 40 miejsc... Ze 130 spadłem na 170 miejsce. Nie wspominając o konkretnej stracie sił i czasu. Na PK 14 z pomocą przychodzi mi moja deska ratunku czyli telefon. Mapa ma teraz 3,5 cala przekątnej i kończy jej się bateria. Wiem, że nie ma co szaleć i trzeba trzymać się szlaków. Ostatnie 18-20 km biegnę w zasadzie non stop. Boli mnie już wszystko ale nie ma sensu się oszczędzać. Kończę na 139 miejscu z czasem 23:31:07. Plącze mi się język, cały się trzęsę, stopy mimowolnie się wyginają we wszystkie strony. Szansy na powrót dziś do domu nie ma. Idę spać godzinę po przejściu mety. Bez jedzenia bo i tak nie mogę nic przełknąć. 
Na koniec relacji jeszcze myśl o jedzeniu, piciu i czasie spędzanym na punktach, której nie udało się wpleść w tekst. Picie i jedzenie żeli energetycznych i batonów na zegarek się sprawdza! Biegnąc nie czuje się specjalnie głodu czy pragnienia a stoper pikający co pół godziny przypomina o wszystkim. W sumie wypiłem 6 litrów wody w około 50 małych porcjach i zjadłem 22 mini posiłki. Co do czasu spędzanego na punktach kontrolnych to ogarniczyłem go do podbicia karty. Nie siadałem, nawet nie stawałem. Mówiłem sędziemu cześć i biegłem dalej. Nawet 2 minutowa przerwa wybija z rytmu na tyle, że się dochodzi do siebie kolejnych piętnaście. Przez cały rajd zatrzymałem się trzy razy i tylko po to, żeby napełnić bukłak. No dobra posiedziałem jeszcze na zbutwiałym kołku w lesie ;) Fajnie było, choć siedząc na tym kołku wcale tak nie myślałem ;)

Podczas biegu nie było czasu na zdjęcia. Ale to z linii mety pokazuje warunki na trasie :)


Kółko przez Błatnią.

M: Był tydzień przed Kieratem. Wiedziałem, że co już wyćwiczyłem to moje. W tydzień cudów w formie się nie zwojuje a można się nabawić kontuzji. Stąd pomysł na rodzinny trekking na Błatnią. Trasa była dość ambitna a z planowanych sześciu godzin marszu wyszło osiem. 
Zaczęliśmy w Szczyrku gdzie przy byłym budynku PTTKu zostawiliśmy samochód i poszliśmy w górę doliny Biłej aż do Chaty Wuja Toma (swoją drogą głupia nazwa). Dalej drogą z Karkoszczonki do Brennej. Ładny i dość mocno uczęszczany szlak kończy się w dość mocno zapuszczonej dzielnicy Brennej. Rozpadające się domy, brak chodników i śmietników. Do tego przelatujące co jakiś czas BMW i VW z przełomu tysiącleci. To wszystko plus pani ze sklepiku i jej sposób bycia nie dawał złudzeń. Brenna jest daleko za okolicznymi miasteczkami. Ciągniemy się tak przez godzinę wzdłuż strumienia i głównej (jedynej) drogi w tym miasteczku. Dochodzimy do centrum a tam: Czeskie wesołe miasteczko z wysłużonymi "atrakcjami" i charczącym techno bitem ze zdezelowanych kolumn. Do tego stragany ze wszystkim. Ruski budzik, biustonosz i koszulka "kierownika imprezy". Ciekawostką był dla mnie brak saturatora, który wpisał by się w ten krajobraz wzorowo. Jest też Biedronka! Jeśli tu jest Biedronka to muszą być wszędzie. Z ulgą i lekkim znużeniem opuszczamy Brenną i wbijamy się w szlak na Błatnią. Robi się ładnie. Pogoda dopisuje, szlak jest piękny. 
A: Niestety to fakt, Brenna nie należy do tych uroczych miasteczek, które mają w sobie to coś, co zachęca by tam wrócić. Wielokrotnie na szlakach mijałam strzałki wskazujące drogę do Brennej. Udało się zaspokoić swoją ciekawość, odwiedzone - zaliczone i wystarczy :)Za to cała reszta drogi bardzo przyjemna i urokliwa widokowo. W końcu to Beskidy!

Szlak z Brennej na Błatnią. Beskidzkie krajobrazy...

M: Dochodzimy do schroniska pod Błatnią, za nami już ponad cztery godziny szybkiego marszu. Czas na zasłużoną przerwę i obiad! PTTK pod szczytem to schronisko w starym stylu. Kuchnia jaką reprezentuje to też schroniskowa klasyka. Z opcji wegetariańskich wybrałem naleśniki z jabłkiem prażonym, śmietaną i czekoladą. Za dziesięć złotych uczciwa porcja. Oprócz czekoladowej polewy wszystko smakuje mocno domowo a stary talerz z napisem "PTTK Czantoria" pasuje do dania idealnie.
A: Z opcji wegetariańskich był także zestaw obiadowy klasyk nad klasyki: frytki z surówkami. Oczywiście skorzystałam, słodycz naleśników mnie przeraziła. Chociaż bardzo miła i nieco okrągła pani w schronisku stanowczo doradzała Michałowi, że jeżeli chce najeść się na obiad powinien zamówić dwie porcje naleśników. Zadanie jednak go przerosło, dorzucił do tego frytkę.

Tak powinny wyglądać wszystkie schroniska.

A tak wszystkie porcje za dziesięć złotych :)

M: Szczyt Błatniej to piękny widok na północ. Bielsko, zalew goczałkowicki i dziesiątki większych i mniejszych miasteczek aż po Tychy. Stojąc na tej górze zdajesz sobie sprawę jak zabudowane jest to województwo. 

Dziewczyny na szczycie.

Stąd już tylko godzina z hakiem na Klimczok no i jeszcze godzina w dół do Szczyrku. Jeśli by zignorować fakt, że podejście na Klimczok jest mocno pod górę można by zaryzykować twierdzenie, że jest już z górki. Docieramy na Klimczok a tam czeka na mnie (Asia była tam stosunkowo niedawno więc wiedziała co ją czeka) szok. Jakiś świr za pozwoleniem innych świrów zabudował szczyt na wzór pracowniczych ogródków działkowych z lekką nutą patriotyczno/dewocjonalną. Lubię takie osobliwości ale no cóż... Sami oceńcie. Zdjęcia jest dużo a i tak przedstawiają tylko ułamek radosnej twórczości samozwańczego króla gór. Pozostawiam bez opisu bo i co tu pisać ;) 








Na Klimczoku kończymy wycieczkę. Pozostało zejście do Szczyrku. Za tydzień Kierat więc od teraz tylko odpoczynek.

środa, 6 maja 2015

Reaktywaja Kościelca #2

M: Przyszedł czas na drugi odcinek cyklu pt: Reaktywacja Kościelca. O skałach zwieńczający czubek tej niepozornej górki pisałem już wcześniej. Teraz trochę konkretów bo wreszcie plany reaktywacji rejonu przeszły z fazy marzeń do działań.
Pierwszy wypad z zamiarem działania przypadł na zeszły weekend. Razem z Magdą i Kamilem obeszliśmy wszystkie skały. Jako, że od czegoś trzeba zacząć zaczęliśmy za pomocą szczotek, miotełek i innych profesjonalnych narzędzi oczyszczać pierwszą z brzegu skałę. A było co czyścić. Około cztero metrowej wysokości skała przez lata nazbierała na sobie pokaźne ilości mchów, porostów, traw i najgorsze... ziemi. Samej ziemi wygrzebaliśmy z niej ładnych parę kilogramów! Brudna robota. Twarze czarne jak u stereotypowych Ślązaków, paznokcie czarne jak u stereotypowych grabarzy. Na koniec nagroda w postaci dwu godzinnej sesji boulderowej podczas której udało się wytyczyć cztery baldy z wyjściem na topie, drogę zejściową i jeden fajny trawers po krawądkach. Jeśli chodzi o wyceny to do czasu wypuszczenia topo nie podam. W tej materii wolimy się upewnić w swoich odczuciach co do trudności z kimś bardziej doświadczonym. Przebieg baldów widać na zdjęciu na dole. Skała ochrzczona dumnym imieniem Dywan. Zawsze zastanawiałem się czytając przewodniki skąd biorą się te wszystkie nazwy skał. Teraz już wiem. Biorą się z napadów głupawki, które występują podczas oczyszczania skały.

 Dywan od wschodu

 Północno wschodni kant Dywanu

Dokładnie tydzień po wypadzie z Magdą i Kamilem odwiedziłem Kościelec z Asią. Zamiar ten sam. Oczyścić coś i się powspinać. Jako, że czasu i rąk do pracy było mniej trzeba było zainteresować się jakąś mniejszą skałą. Zaraz przy Dywanie, kilka kroków w dół na wschód znajduje się Ślimak. Wysoka na dwa metry, dość mocno przewieszona skała. Niewielka wysokość mocno ułatwiała prace porządkowe. Mimo to sprzątanie zajęło nam i tak 2/3 czasu jaki spędziliśmy pod skałą. Wytyczyliśmy trzy baldy połączone ze sobą wspólnym wyjściem na top. W odróżnieniu od tych na Dywanie, tu problemy są ciekawsze. Mniej klamiaste. Mokra i jeszcze nieco brudna od ziemi skała utrudniała precyzyjne poruszanie się. W ciągu ani Asi ani mi nie udało się skończyć żadnego. Rozbite na raty już jak najbardziej ;) Dzisiaj ładnie pada co powinno zmyć ze skały resztki ziemi. I co za tym idzie ślimak stanie się mniej obślizgły. Nie mogę się doczekać aż wrócę tam w jakiś słoneczny dzień. Może przyszły weekend? :)

Ślimak w całej okazałości




niedziela, 26 kwietnia 2015

O zimie i w ogóle... Nadrabianie zaległości.

M: Niedługo majówka a tu ostatni wpis z 11 listopada. Trochę kicha, nie taki był plan na tego bloga. Ale życie uczy między innego tego, że z planów częściej wychodzi kicha niż nie kicha. Trzy razy kicha i zdanie zaczęte od "ale" to dobry start pierwszego wpisu w 2015. 
Zima była pracowita i chyba tym mogę wytłumaczyć brak weny na wpisy. Za to była wena na jeżdżenie na deskach. Tyle deskowych wypadów co w tym roku nie pamiętam już od paru sezonów. Oprócz śmigania po stokach udało mi się zaliczyć kilka wypadów na freeride a puch rozpieszczał i to parokrotnie. Fajne uczucie nie umawiać się z nikim, wgramolić się orczykiem o ósmej rano, wbić się w las i spotkać tam kumpli z tą samą iskierką w oku.


Samotnie w chmurę. W drodze na freeride.

Zjazdy z Małego Skrzycznego to klasyka czyli: lewa i prawa strona Bieńkuli, żleb w którym niestety nie było tyle śniegu ile się spodziewałem no i lasek na szczycie. Z nowinek, które udało mi się zjechać w tym sezonie to zjazd z siodła pomiędzy Małym Skrzycznem i Skrzycznem przez polany, Caritas do Olimpijskiej. Fajna trasa. Dzięki Błażej za podpowiedź wariantu!
Z lasu na trasy czyli trochę o tym jaki progres nastąpił u Asi w tym roku. W tym roku śnieg był dużo dłużej niż turyści co zaowocowało pierwszymi zjazdami Asi w ciągu dnia :) Do tej pory jeździliśmy tylko na nocnych jazdach bo w dzień pracowaliśmy w kawiarni. Kilka sytych wyjść na FIS zaowocowało lekkością w poruszaniu się na desce. Tam już nie ma przypadku... Deska jedzie i zatrzymuje się dokładnie tam gdzie Asia chce. A skręt na wypłaszczeniach to już wyglądający bardzo fajnie skręt ślizgowy bez rotacji. Duma! Jak już jesteśmy w akapicie gdzie Skrzyczne rządzi trzeba wspomnieć o pieczonych pierogach z bryndzą w schronisku na górze. Do tego piwko i wiesz, że jesteś na wakacjach mimo, że kilometr w linii prostej od domu :)

Pełne zamaskowanie!

Fajnie skończyć sezon z poczuciem wyjeżdżenia. Od lat się to nie udawało. Przyszły roztopy. Wraz z nimi chęć powrotu do aktywności na ciepło. Czyli bieganie, trekkingi po górach no i wiadomo... Wspinka!  Ale to już na tematu na nowe posty, które pojawią się tu wcześniej czy później. Plan jest na wcześniej ale wiadomo plan=kicha ;)