Ten rok obfituje w niespełnione pomysły wyjazdów. Wszelkie wypady od zakończenia zimowego sezonu możemy zliczyć na palcach jednej ręki! Dosłownie! I to licząc z tymi jedno-dniówkami w okolicznych skałach. No cóż... życie pisze różne scenariusze a ten rok obfitował w za duża ilość niepowodzeń, żeby mieć chęć i fundusze na wypady.
Na szczęście we wrześniu udało się wygospodarować trochę czasu i zrobić mały rowerowy wypad do Szwecji. A tak to wyglądało po kolei:
Wystartowaliśmy we wtorkowy wieczór na rowerach pożyczonych od moich rodziców. Krótka wizyta na świnoujskim terminalu promowym, odbieramy bilety i klucze do kabiny. Jedziemy na terminal samochodowy gdzie pomiędzy tirami wjeżdżamy na prom Skania. Duże promisko na którym dostaliśmy fajną kabinę z oknem już samo w sobie było dla nas atrakcją. Trochę pozwiedzaliśmy, spiliśmy piwko, podjedliśmy chipsów i kładziemy się spać. Jutro długi dzień.
Do Ystad dopływamy wczesnym rankiem. Jemy zacne śniadanie w promowej restauracji a Asia organizuje mapy, które potem okazały się być bardzo przydatne.
Wyjeżdżamy z promu. Jest rześko więc nie ma co się rozsiadać, trzeba nabijać kilometry.
Żegnamy Świnoujście, witamy przygodę!
Asia prezentuje rześkość poranka.
Magiczny wschód słońca na plaży.
Po przejechaniu pierwszych 10 km i wyjechaniu na dobre z Ystad zjeżdżamy ze ścieżki rowerowej i lądujemy na magicznej plaży. Ma nie więcej niż dziesięć metrów szerokości. Upstrzona co kilkaset metrów betonowymi powojennymi pozostałościami. Zero ludzi, kompletna cisza, morze jak jezioro i wschód słońca. To jeden z tych momentów kiedy człowiek gapi się bez słowa przed siebie, trochę jakby zahipnotyzowany.
Wsiadamy na rowery i lecimy dalej w kierunku kamiennego statku wikingów! Ales Stenar to tajemniczy kamienny krąg wybudowany przez wikingów w zasadzie nie wiadomo po co i nie wiadomo kiedy. Hipotez jest oczywiście kilka od grobowca po obserwatorium astronomiczne a daty wahają się od 330 do 980 roku. Jak by nie patrzeć trochę tu stoją. Na miejscu spotykamy stado owiec. Skubią trawę, drapią się o głazy zupełnie jak by nie zdawały sobie sprawy z powagi tego miejsca. Bądź co bądź dziś jest to największa atrakcja rejonu, nie wspominając tajemniczej funkcji kamiennego kręgu w przeszłości. Decydujemy, że jest to idealne miejsce na śniadanie. Siadamy na trawie na szczycie klifu, spoglądając to na krąg to na morze. Wszystko smakuje wybornie!
Kamienny krąg widziany ze śniadaniowego klifu
Szwedzka owca pozuje na tle Ales Stenar
Po śniadaniu pedałujemy dalej. Celu nie mamy więc tym razem na północ. Wioskowe drogi są dobrze utrzymane a mijane wioski są na prawdę ładne. Jadąc przed siebie szukamy jakiegoś celu i wtedy na naszej drodze staje klasyczny szwedzki pejzaż. Pole, młyn, mały domek, równa wąska droga. Tak widzę Szwecję w wyobraźni i okazuje się, że takie miejsca istnieją na prawdę. Dowód poniżej. Pod zabytkowym wiatrakiem robimy sobie kolejną przerwę a Asia ucina sobie nawet małą drzemkę. Ja w międzyczasie studiuję mapę i znajduje kolejny cel. Jezioro! Jakieś 30 km od nas. Czemu nie...
Pocztówka ze Szwecji
W kierunku jeziora prowadzi siatka wiejskich dróg. My staramy się nimi kierować ogólnie na północny zachód. Nie ma co szukać optymalnego wariantu bo w tej wycieczce celem jest po prostu droga. Moje zdziwienie było dość sporę gdy dojechaliśmy na miejsce a tam nie było nic... Ok była woda, brzeg, szuwary ale nie było żadnej infrastruktury, który była by u nas pewniakiem na tej wielkości zbiorniku. Wizja zjedzenia obiadu na pomoście prysła. Dopiero po powrocie przeczytałem, że jezior w Szwecji jest około 100 tysięcy... Jak by połączyć ten fakt z gęstością zaludnienia to jeden pomost przypadał by na jednego Szweda :)
Gdzieś po minięciu jeziora zauważamy, że przejechaliśmy już ponad 70 km z planowanych mocno na oko niecałych stu. Jest czternasta czy piętnasta a my mamy prom powrotny o 23. Za szybko nam idzie to zwiedzanie. Kierujemy się na południe w stronę morza. Po drodze mijamy jeszcze wycackany pałac, który omijamy łukiem bo jakoś nie zachęcał do zwiedzania. Tabliczki typu "No bikes", "No trespassing", "Private" krzyczą do ciebie spieprzaj. Tak też robimy :) Po kilku kilometrach spotykamy przed sobą morze. Szybciej niż nam się wydawało. Robimy sobie prawdziwe wakacje. Kładziemy się plackiem na dzikiej plaży, wyjadamy wszystko co w sakwach zostało i zasypiamy. Bardzo miłe miejsce z którego mamy już tylko dziesięć kilometrów do Ystad. Nieśpiesznie zbliżamy się do celu. Zwiedzamy miasto, które jest dla nas bardzo miłym zaskoczeniem. Ślicznie utrzymane, stare, z mnóstwem zabytków, pięknym rynkiem, mariną i molo. Zwiedzamy z rowerowej perspektywy co się da. Wszędzie jest ładnie i wszędzie jest pełno rowerów. Bardzo urokliwe miasteczko.

Niemiły pałac.
Szwedzi mają świra na punkcie amerykańskich klasyków. Mijaliśmy ich po drodze na prawdę sporo.
Uliczka w Ystad
Gdzieś około godziny dziewiętnastej robi się zimno a my z braku lepszego pomysłu idziemy na terminal promowy gdzie przesiedzimy prawie trzy godziny w oczekiwaniu na prom. To jednak wrzesień... szybko zimno, szybko ciemno. W lipcu można by pojechać dużo dalej i zobaczyć dużo więcej. Nie mniej wyjazd uważam za bardzo udany. Podobała mi się idea jazdy bez większego celu, bez presji i patrzenia na licznik. Pogoda dopisała i koniec końców wracaliśmy do domu bardzo zrelaksowani. Wracamy Polonią. Flagowy prom Unity line wydawał mi się większy jak kiedyś go zwiedzałem z klasą. Było to jakieś osiemnaście lat temu, więc w zasadzie nie ma co się dziwić. Na pokładzie jemy całkiem fajną kolacje, robimy obowiązkowe zakupy w wolnocłowym i idziemy spać. Dzień na powietrzu zrobił swoje, zasypiamy w moment.