Przedwczoraj skończył się dwunasty ultra maraton na orientacje Kierat. Był to też szósty Kierat, który ukończyłem i ósmy ultra maraton na orientacje w którym startowałem więc pokuszę się o wplecenie w relacje małego poradnika, który być może komuś się przyda.
Po pierwsze ultra maraton na orientacje to nie to samo co ultra maraton. Jest trudniej, dłużej i bardziej wycieńczająco psychicznie i fizycznie. Plusy nad "zwykłym" ultra maratonem to dłuższy limit czasu i fakt, że jeśli się jest wystarczająco dobrym orientalistą to można zmieścić się w zadanym limicie czasu cały czas idąc. Ja niestety do nich nie należę i mimo, że kompas i mapa nie są mi obce zawsze moje warianty nie są wystarczająco optymalne. W tym roku według mało precyzyjnych obliczeń na krzywomierzu zrobiłem 114 km i prawie 4000 metrów przewyższeń. A i tak uważam to za niezły wynik. Wariant optymalny miał ponoć niewiele ponad 100 km i 3500 metrów przewyższeń. Ale jak mówi przysłowie uczestników rajdu "Wariantu optymalnego nikt jeszcze nie widział". Oczywiście można sobie ułatwić orientacje GPSem, który nie jest tu zakazany ale bardzo psuje zabawę. Ja wziąłem telefon z załadowaną mapą w plecak, żeby mieć ostatnią deskę ratunku. Pierwszy raz biegłem sam, bałem się kryzysu i stąd ta zapobiegliwość.
W tym roku na starcie znalazło się 647 zawodników z zapisanych ponad siedmiuset. Pewnie pogoda odstraszyła część ludzi bo w Beskidzie Wyspowym padało od tygodnia i szlaki zamieniły się w zwały błota głębokiego po kostki. Deszcz umilał czas także podczas rajdu ;) Było wyjątkowo ciężko co może potwierdzać fakt, że zazwyczaj pierwsi zawodnicy przybiegają do mety w około 12 godzin. W tym roku PROsi dobiegli do mety po 14 godzinach i to małą 4 osobową grupką.
Najistotniejsza jest taktyka i jej realizowanie. Bardzo łatwo można poddać się emocjom i cisnąć na starcie ile się da. Co z tego jak po 30 km kończy ci się moc na bieganie, po kolejnych dziesięciu ledwo idziesz a po kolejnych dziesięciu kończysz cały w pęcherzach. Znam to z autopsji. Pierwszego ultrasa skończyłem właśnie po 50 km.
W tym roku biorąc pod uwagę swoje przygotowanie, warunki na trasie założyłem na starcie taką opcje i udało mi się ją świetnie zrealizować: Przez pierwsze dwa punkty kontrolne (PK) idę żwawym tempem gdzieś w środku stawki. Nie biegam, ani nie patrzę na mapę. Tłum mnie niesie a ja nie męczę nóg biegiem ani głowy nawigacją. Na PK2 jestem w okolicy 300 miejsca. Gdzieś pomiędzy drugim a trzecim PK zaczynam biec na zbiegach a pod górę i po płaskim dalej idę. Dzięki temu co chwilę dołączam do nowych grupek. Coraz szybciej się przemieszczam i zaczynam samemu nawigować. Na półmetku jestem już w okolicy 200 miejsca. Taktyka działa a ja dalej jestem w miarę świeży. Po półmetku przyśpieszam. Robi się widno, nawigacja staje się nieco prostsza. Samotne nawigowanie nocą w lesie może przysporzyć sporo frustracji więc trzymanie się grupek jest uzasadnione. Jest się jednym z kilku nawigatorów. Jest się do kogo odezwać itd. Minus to uzależnienie od tempa grupy. Od świtu plan zakłada bieg po płaskim i zbiegach a podejścia szybkim trekkingowym tempem. Plan trzyma się kupy do PK13 czyli na dwa punkty przed metą. Idzie mi świetnie. Co punkt zbliżam się do pierwszej setki zawodników, myślę już sobie jak to fajnie będzie skończyć Kierat poniżej 22 godzin. Jestem tak pewny swojej mocy, że zakładam przez chwilę nawet nie spanie w bazie zawodów tylko powrót samochodem do domu tego samego dnia :)
Samozadowolenie usypia czujność a siły umysłowej ubywa szybciej niż fizycznej. Dowiaduje się o tym gdzieś pomiędzy punktem trzynastym a czternastym kiedy kompletnie bez sensu biegnę zamiast pod górę na zachód na dół i na wschód. I tak już od dobrych 15 minut... Efekt? Oddaliłem się od punktu o jakieś dwa/trzy kilometry i o jakieś 200/250 metrów przewyższenia... Wtedy głowa robi mi najwięcej psikusów. Mówi mi jaki jestem głupi i że co bym nie robił i tak już nie dam rady. Że nie warto i że do najbliższej wioski jest niecały kilometr a stamtąd PKS zabierze mnie na metę. Niesamowite jak grać przeciwko tobie może twoja głowa w takim momencie i jeśli myślisz, że tobie się to nie zdarzy to znaczy, że nigdy się porządnie nie zmęczyłeś. Siedzę na zbutwiałym kołku w deszczu dobre dziesięć minut zanim nie wziąłem się w garść. Jedyne co mi pozostało to drzeć na azymut przez krzaki i pokrzywy byle pod górę i na zachód. Udało się trafić w punkt 14 ale skutkiem ubocznym przedzierania się przez chaszcze było zgubienie mapy i 40 miejsc... Ze 130 spadłem na 170 miejsce. Nie wspominając o konkretnej stracie sił i czasu. Na PK 14 z pomocą przychodzi mi moja deska ratunku czyli telefon. Mapa ma teraz 3,5 cala przekątnej i kończy jej się bateria. Wiem, że nie ma co szaleć i trzeba trzymać się szlaków. Ostatnie 18-20 km biegnę w zasadzie non stop. Boli mnie już wszystko ale nie ma sensu się oszczędzać. Kończę na 139 miejscu z czasem 23:31:07. Plącze mi się język, cały się trzęsę, stopy mimowolnie się wyginają we wszystkie strony. Szansy na powrót dziś do domu nie ma. Idę spać godzinę po przejściu mety. Bez jedzenia bo i tak nie mogę nic przełknąć.
Na koniec relacji jeszcze myśl o jedzeniu, piciu i czasie spędzanym na punktach, której nie udało się wpleść w tekst. Picie i jedzenie żeli energetycznych i batonów na zegarek się sprawdza! Biegnąc nie czuje się specjalnie głodu czy pragnienia a stoper pikający co pół godziny przypomina o wszystkim. W sumie wypiłem 6 litrów wody w około 50 małych porcjach i zjadłem 22 mini posiłki. Co do czasu spędzanego na punktach kontrolnych to ogarniczyłem go do podbicia karty. Nie siadałem, nawet nie stawałem. Mówiłem sędziemu cześć i biegłem dalej. Nawet 2 minutowa przerwa wybija z rytmu na tyle, że się dochodzi do siebie kolejnych piętnaście. Przez cały rajd zatrzymałem się trzy razy i tylko po to, żeby napełnić bukłak. No dobra posiedziałem jeszcze na zbutwiałym kołku w lesie ;) Fajnie było, choć siedząc na tym kołku wcale tak nie myślałem ;)
Podczas biegu nie było czasu na zdjęcia. Ale to z linii mety pokazuje warunki na trasie :)