piątek, 26 września 2014

Trzy dni w Karpaczu

M: Wyjazd do Karpacza był zaplanowany od dawna za sprawą Pawła, kolegi który zaprosił nas na swój ślub. O ślubie i weselu tu nie będzie bo mocno by to nie trafiało w tematykę bloga, będzie natomiast o trzech dniach po. O trzech dniach w Karpaczu. 

Pierwszy dzień - rekonesans
Drugi dzień - wspinaczka
Trzeci dzień - trekking

Pierwszego dnia postanowiliśmy się nieco oszczędzać. Na kacu droga z dolnego do górnego Karpacza i tak wydawała się wyczynem. A przejście deptakiem w niedzielne popołudnie przypominało przedzieranie się przez promenadę w Świnoujściu. Było dość swojsko. Pizza, kebab, polskie jadło, upominki, gofry, lody i tak jeszcze kilka razy pod rząd. Cel na dziś znajdował się w górnym Karpaczu i bynajmniej nie była to świątynia Vang bo tą zwiedziliśmy podczas ślubu a pizzeria o mało wyszukanej nazwie "Mamma Mia". Według zaufanych źródeł najlepsza knajpa w mieście. Bez ubierania w górnolotne słownictwo pizza, którą tam dostaliśmy była na prawdę bardzo dobra. Pieczona w piecu opalanym drewnem, na cienkim cieście, kilka składników, świetny sos, parę oliw do wyboru. Klasa. Najedzeni i szczęśliwi, że od teraz to już tylko z górki wybraliśmy się w drogę powrotną dając się ponieść konsumpcji przez duże "Ka". Na pierwszy ogień poszedł letni tor saneczkowy, lało jak nie wiem co ale co tam, hej przygodo! Saneczki sunęły wzdłuż mokrej metalowej rynny bardzo szybko a obiad trzymała w naszych brzuchach już chyba tylko siła odśrodkowa. Potem sklepik z pamiątkami, księgarnia z mapami i Biedronka z piwkiem i czipsami na wieczór (finał mistrzostw świata w siatę).  

Pizza godna polecenia

 Turysta przy Łomniczce 

Dzień drugi to początek aktywnego spędzania czasu. Plan był prosty, idziemy w skały i wspinamy się do oporu. Rano padało (to już powoli tradycja...) więc nie śpieszyliśmy się jakoś specjalnie. Deszcz w końcu ustał, skały zaczęły przesychać. Lecimy w rejon! Krucze skały to mały rejon wspinaczkowy, z nieco ponad trzydziestoma wytyczonymi i ubezpieczonymi drogami do których za darmo w informacji turystycznej dostępne jest świetnie wydane topo. Skały dochodzą do dwudziestu pięciu metrów wysokości a większość dróg oscyluje w trudnościach pomiędzy IV a VI.1 czyli w naszych. Niestety Asi przeszkadzało tego dnia postępujące przeziębienie i ból stóp spowodowany wywijaniem w szpilkach na parkiecie dzień wcześniej. Te czynniki złożyły się na sukces tylko na jednej drodze o bardzo trafnej nazwie - Na zdrowie IV. Mi udało się zrobić tego dnia nieco więcej bo Kur i Sowę IV, która była jak dla mnie dość trudna, ale to bardziej za sprawą odległych wpinek i mokrej skały. Okapik V drogę dość siłową przez okap ale po dużych klamach. Na Kaca V, która była bardzo pouczająca i bardzo zmyślnie poprowadzona kantem Małej Ściany i Szóstkę Oszustkę VI, która była najtrudniejszą drogą z jaką tego dnia się zmagałem i która odpuściła dopiero w czwartej próbie. Zaczęło padać i trzeba było się zmywać. Dzień jeszcze trwał dlatego zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Jeleniej Góry. Tam poszwendaliśmy się trochę po dość zaniedbanym rynku (choć pewnie tą ponurą atmosferę protegowała pogoda) i zjedliśmy na prawdę fajny smażony ser z domowej roboty frytkami i górą surówek w knajpie "Kuźnia smaku". Lokal wygląda bardziej jak pub a przemiła właścicielka, która jak się potem okazało zna Pawła, na którego ślub przyjechaliśmy wydaje się być kelnerką, kucharką i barmanką w jednym. Dzień zakończyliśmy już tradycyjnie w strugach deszczu. 

Krucze skały

 Deptak w Jeleniej Górze

Charakterystyczne dla Jelenio Górskiego rynku zadaszenia

Trzeciego dnia wybraliśmy się na Śnieżkę. Być z Karpaczu i nie zaliczyć Śnieżki to byłby po prostu wstyd. Oczywiście całą drogę padało a widoki pojawiały się nam z pomiędzy chmur średnio co godzinę na dziesięć sekund. A było by co oglądać bo szliśmy bardzo malowniczym szlakiem przez Kocioł Łomniczki do Domu Śląskiego na Równi pod Śnieżką. Następnie na szczyt Śnieżki szlakiem, który kiedyś był wymagający a teraz za sprawą dziwnego podejścia do turystyki górskiej zamienił się w wygładzoną do granic absurdu i w całości poprowadzoną pomiędzy barierkami "turystostradę". Cud, że nie wylali asfaltu, chociaż nie wiele do tego brakuje. Szkoda bo szlak, który tamtędy szedł jeszcze nie tak dawno dawał tą namiastkę uczucia górskiej przygody. Ale co by za dużo nie marudzić Śnieżkę zdobyliśmy. Na górze minus sześć stopni i wiatr odrywający od ziemi. Na zewnątrz nie dało się wytrzymać a niezakłócany przez obsługę pobyt w budynku na szczycie zapewniało tylko zamówienie czegoś w bufecie. Tak oto zjedliśmy najdroższe frytki i wypiliśmy najdroższego grzańca w życiu. Zeszliśmy z powrotem do Karpacza Drogą Śląską. Szlak dość monotonny ale nie było innej szybkiej alternatywy dla żółtego szlaku, którym wchodziliśmy. Całość zajęła nam pięć godzin łącznie z posiadówą na szczycie Śnieżki. Czas na prawdę zacny zważywszy, że według mapy powinniśmy iść prawie siedem. Podsumowując mimo paskudnej pogody i niedosytu zarówno w skałach jak i na szlaku wyjazd uważam za udany. Fajnie było w końcu wyrwać się z domu na dłużej niż dobę. I fajnie, że pozostał niedosyt bo jest po co wracać.

Na żółtym szlaku wzdłuż Łomniczanki

Łomniczka uchwycona w jedynych tego dnia promieniach słońca

Asia uchwycona w tych samych promieniach

Pełne kotów i uroku schronisko "Nad Łomniczką"

 Walka z żywiołem na szczycie Śnieżki. Damy radę!



poniedziałek, 15 września 2014

Wspinanie i spinanie na Okienniku Wielkim

M: Okiennik Wielki to skała ikona. Absolutny klasyk Jury Północnej. Trzydzieści pięć metrów wysokości jak przeczytałem w jakimś przewodniku, charakterystyczne okno i niska roślinność dookoła dają wrażenie wyniosłości tej skały. Biorąc nasze wspinaczkowe zdolności i fakt, że nie mieliśmy kontaktu z liną od półtora miesiąca można powiedzieć, że był to rzut na głęboką wodę. Może nie Rów Mariański ale Jezioro Bajkał to na pewno. 

 Okiennik w całej swojej okazałości.

Wyjazd był dość spontaniczny. Już od jakiegoś czasu mieliśmy chęć się gdzieś powspinać ale z braku własnych kasków pewnie znowu by padło na jakieś bouldery (co akurat mi jakoś specjanie nie przeszkadza). Zadzwonił Mateusz i rzucił hasło Okiennik, piątek, 7 rano wyjazd z Bielska. Przytaknąłem, a że z Mateusza dobry chłopak jest to pożyczył kaski. Z tym wyjazdem to było tak, że najpierw się zgodziłem, później ustaliłem to z Asią a jeszcze później spojrzałem w topo rejonu. Kolejność powinna być dokładnie odwrotna, bo jak się szybko okazało jest to rejon dla mocno zaawansowanych. No cóż... nie ma już odwrotu. Ahoj przygodo!

 Asia na kancie drogi Przez Konia V

Zaraz po przyjeździe rozlokowaliśmy się przy drodze Przez Konia V. Droga wspina się na około dwudziesty metr. Początek na płycie, potem kantem, następnie bardzo psychodeliczny trawers, przełożenie nogi (jak przez konia) i wyjście do stanowiska po płycie z drugiej strony skały. Niby wycenione na V ale wysokość, bardzo rzadko wbite ringi i wspomniany wcześniej trawers z ostatnim punktem asekuracyjnym daleko za sobą robią z niej kawał solidnej wspinaczki. Mi dała ta droga po głowie mocno, skończyłem w pierwszej próbie ale trochę mnie to kosztowało. I mam tu na myśli siłę i nerwy. Asia nie zdecydowała się na poprowadzenie tej drogi ale spróbowała się z nią "na wędkę". Udało jej się ale w prawdziwych męczarniach. Tym bardziej jestem z niej dumny, że ją skończyła. Gdzieś w między czasie asekurowałem Mateusza na drogach z półki od VI.3+ w górę, gdzie sama asekuracja na takich ekstremach  męczyła mnie równie mocno jak wspinaczka. 

A: Michał zapomniał wspomnieć o dosyć istotnym fakcie, dopiero dziś dowiedzieliśmy się, że droga Przez Konia wyceniona jest na V. Według topo Mateusza na start mieliśmy zmierzyć się z miłą i łatwą drogą wycenioną na IV. Powiem krótko: nie była ani miła, ani łatwa, a na pewno nie miała IV! Były łzy, był pot, tragedia i jeszcze więcej łez. Nie mam żadnych wątpliwości, że było to najdłuższe wejście w moim życiu. Nawet świadomość wędki nie dodawała otuchy a panowie czekający na dole nie pozwolili zawrócić... Wiem jedno, na pewno tam wrócę i poprowadzę tę drogę!:)

Mateusz prowadzi Młode Strzelby VI.4, na lewo z wędką Droga Jungera VI+

M: Jako drugą zaatakowaliśmy Drogę Jungera VI+. Absolutny klasyk rejonu z setkami przejść. Każdy szanujący się wspinacz powinien mieć ją w swoim kajeciku. Fantastycznie poprowadzona linia z dobrymi chwytami, ciężkimi przechwytami i dość słabymi stopniami. Próbowaliśmy się z nią z Asią przez większą część dnia. Niestety zamierzony cel nie został osiągnięty nawet "wędkując", ale poszczególne przechwyty wychodziły już coraz naturalniej co daje nadzieje, na sukces w niedalekiej przyszłości. 

 Do okna da się dojść bez znajomości technik wspinaczkowych co niestety skutkuje gigantyczną ilością bzdur popisanych na ścianach.

Na koniec dnia pokusiłem się jeszcze na drogę Muminek VI+ mając nadzieje, że uda się dzisiaj odhaczyć w dzienniczku drogą o relatywnie wysokiej wycenie. Muminek to pionowa płyta, potem lekki połóg bez chwytów i okap na koniec. Całość ma max dziesięć metrów długości. Główne trudności pokonuje się bez użycia rąk podchodząc na nogach z klatą i głową przyklejoną do ściany. Nie mogłem pozbyć się z głowy myśli, że ostatnią wpinkę mam pod nogami, że każde odchylenie skończy się nieprzyjemnym szorowaniem po ścianie przez ładnych parę metrów. Wydygałem i spasowałem. Trochę szkoda bo czułem, że siłowo i technicznie droga jest w moim zasięgu. Takie chyba są konsekwencje zrobienia dłuższej przerwy w wspinaniu z liną. Stare potwory wracają. Może następnym razem...

A: Następnym razem na pewno się uda! Od jutra sekcja czyli liny, loty, wysokość i przede wszystkim regularność :)

Muminek VI+, pokorny wycof spod okapu.